SZŌGUN. Myślałem, że tak już się nie kręci [RECENZJA odc. 1–8]
Nie mam zamiaru owijać w bawełnę, bo zbyt często tu w ostatnich recenzjach kręciłem nosem – w mojej opinii od jutra widzowie Disney+ wybiorą się w fascynującą podróż, ponieważ Shōgun to arcydzieło szklanego ekranu. Druga adaptacja powieści Jamesa Clavella to swoisty fenomen i ewenement, który stanie się wyznacznikiem dla kolejnych seriali historycznych. Jestem tego niemal pewien. Na poziomie jakości produkcji, rozmachu szokuje już od pierwszego odcinka, a potem tylko rozkwita. Momentami trudno mi było uwierzyć, jak to jest dobrze zrobiony, zagrany i opowiedziany serial. Nie ma tu zabawy z wrażliwością, tabuizacji, jest uczciwa ekspozycja wszystkiego, co oferuje fascynująca, a jednocześnie tak odległa kultura samurajskiej Japonii. Produkcja duetu Rachel Kondo i Justina Marksa nie stara się przypodobać obecnym standardom i podążać za realizacyjnymi trendami współczesnego kina historycznego. Staje raczej do nich w kontrze, wraca do klasyki. Pozostaje wierna, niemal czysta (zwłaszcza w ukazywaniu wszystkich brudów) wobec realiów kulturowych. Tak, pewne elementy są bardziej eksponowane, inne mniej. W ogólnym rozrachunku to jednak zadziwiająca wręcz klepsydra czasu. Byłem przekonany, że takich produkcji już się nie robi.
Szōgun to dramatyczna, niesamowicie angażująca opowieść o honorze, dumie, tajemnicach i władzy. To pierwsza warstwa. Służy ona jednak do tego, aby odkryć kolejne, bardziej nieoczywiste. Na kolejnych poziomach otrzymujemy bowiem egzystencjalną rozprawę o powinnościach, wierności i okrucieństwie świata, którego nie dość, że już nie ma, to dodatkowo jest niezwykle odległy kulturowo od naszej, europejskiej wrażliwości. Feudalna Japonia jest w środku rosnącego konfliktu, gdzie Lord Yoshii Toranaga walczy o życie, swój kraj i pozycję przeciwko sprzymierzonym wrogom z Rady Regentów. W tym momencie przy japońskim brzegu zostaje odnaleziony tajemniczy europejski okręt. Jego pojawienie się może spowodować, że sytuacja polityczna ulegnie diametralnej zmianie. Angielski pilot John Blackthorne zna bowiem sekrety, które mogą pomóc Toranadze odmienić losy nieuchronnej wojny i zniweczyć wpływy katolickich Portugalczyków, którym sam się przeciwstawia.
Brzmi jak scenariusz historii jakich wiele, dlatego wszystko rozgrywa się tu w detalach, pomiędzy główną nitką wydarzeń. Zgłębianie humanistycznego wymiaru Szōguna to materiał na kolejną opowieść. Na poziomie prowadzenia samej historii twórcom udało się uzyskać niemal idealny balans między skrupulatną ekspozycją kultury samurajów, ustawianiem kolejnych pionków na szachownicy i budowaniem napięcia. Nie jest to produkcja, którą cechuje wysokie tempo narracji, jest raczej niespiesznie, a jednak zaskakująco dosadnie. Stawka nieustannie rośnie, a nieprzenikniony umysł Toranagi, jego geniusz są bardzo ciekawie zderzane z powolnym odkrywaniem jego meandrów przez Blackthorne’a. Na tym jednak nie koniec, ponieważ równie istotne są tutaj postacie drugoplanowe, zwłaszcza genialnie napisana, niezwykle dramatyczna i tragiczna postać Mariko-samy, jej męża, otoczenia. To bohaterka, która hipnotyzuje i fascynuje.
Ostatnim aspektem, który mnie absolutnie urzekł, jest aktorstwo. Casting do Szōguna zasługuje na wszystkie nagrody i peany. Ba! Wnoszę o wprowadzenie ustawowego obowiązku dożywotniego noszenia kimona i katany przez Hiroyukiego Sanadę. On nie gra samuraja. On jest samurajem. Do tego się urodził. Jego kreacja postaci Yoshiego Toranagi hipnotyzuje, jest idealna. Reinkarnacja legendarnego Toshirō Mifune. Są momenty, w których słynny japoński aktor samą mimiką wyraża ogrom różnych emocji naraz. Ileż tu gry bez słów, subtelnego ujęcia głęboko tłumionych emocji, ukrywania prawdziwych planów i zamiarów. Cliffhanger z ósmego odcinka dosłownie urywa głowę. Jeden z najlepszych serialowych epizodów, jakie widziałem w ostatnich latach. Toranaga jest niesamowicie skontrastowany z naszą wrażliwością, którą reprezentuje z kolei John Blackthorne. Jego zdumienie, niezrozumienie i próby zaadaptowania stają się przez to naszymi. Cosmo Jarvis w tej roli jest po prostu świetny i ciekawie koresponduje z kultowym Richardem Chamberlainem, który poprzednio wcielał się w tę postać. Bardzo mnie cieszy, że postawiono tu na inne akcenty – większą wulgarność, wybuchowość, zamiast szarmanckiego uroku bożyszcza kobiet lat 80. Rewelacyjni są również Anna Sawai jako Mariko czy Tokuma Nishioka jako Hiromatsu.
Kino (chociaż to serial) historyczne na miarę największych produkcji gatunku – brutalne, niesamowicie odwzorowujące czasy, aktorsko i fabularnie wyśmienite, stonowane, a przy tym zaskakująco prawdziwe, bezkompromisowe, humanistyczne. Z dumą będzie mogło się ustawić obok takich produkcji, jak Siedmiu samurajów, Tron we krwi czy Ostatni samuraj. Szczerze nie mogę się już doczekać, aż będziecie mogli doświadczyć widowiska, jakim jest Szōgun. To będzie jeden z najlepszych seriali tego roku. Jeżeli nie ostatnich lat. I śmiało mogę to napisać już po ośmiu obejrzanych odcinkach z dziesięciu. Finał zapowiada się bowiem spektakularnie i cierpię, że będę musiał na niego czekać aż do kwietnia. Z drugiej strony z niekłamaną przyjemnością obejrzę wszystkie odcinki jeszcze raz i w ten sposób przygotuję się na finał.