Polski „SPADEK” jest jak szczerbate „NA NOŻE”, kaleczy talent aktorów, maltretując gust widzów
Wiedziałem, że tak się stanie, ale nie że tak szybko. Polskie kino pozazdrościło Rianowi Johnsonowi serii Na noże i postanowiło naostrzyć swoje. Problem w tym, że Spadek oraz jego klinga zostały wycięte z przerdzewiałej blachy starego fiata i zaostrzone piłą mechaniczną. Zamiast inteligentnie ciąć, sztubacko kancerują motywy, zabiegi i klisze nie tylko wykorzystane w Na noże, ale i generalnie w tego typu gatunku kryminalnym, mającym swoje źródło w twórczości Agathy Christie. Mało tego, Spadek marnuje na naszych oczach talent genialnych aktorów, którzy – nie wiedzieć czemu – zgodzili się zagrać w tym gniocie, mając już na koncie role jakościowo nieporównywalne z kreacjami w filmie Sylwestra Jakimowa. Nie do końca rozumiem, dlaczego tak się stało, że już podczas kręcenia materiału nie wiedzieli, jak to się skończy. Zaważyły pieniądze? Gdzie leżą przyczyny tego, że dostępny od kilku dni na Netfliksie Spadek jest tak słaby, zaraz postaram się wam wyjaśnić.
Głównym winowajcą jest scenariusz, a dokładnie scenarzysta, bo scenariusz nie jest samodzielnie piszącym się bytem. A w kolejce winnych znajduje się scenopis, czyli techniczny plan filmu – zakładam, że był zrobiony. Bez scenariusza jeszcze da się kręcić, ale bez scenopisu to już kompletna wolna amerykanka. Jakości scenariusza można był się domyślić jeszcze przed seansem. Od razu zwróciłem na to uwagę – polskie Na noże o nośnym tytule Spadek, trwają bowiem 94 minuty, podczas gdy Na noże 130 minut, a Glass Onion 139 minut. Zakładam, że Wake Up Dead Man również przekroczy te umowne dla filmów aspirujących do klasy „A” 120 minut. Różnica w czasie trwania między polską produkcją a wymienionymi trzema oscyluje więc wokół 40 minut, a to niemal połowa czasu trwania Spadku. Przez 40 minut w filmie kryminalnym można sporo widzowi opowiedzieć, a przede wszystkim zbudować klimat, który będzie podtrzymywany aż do finału, kiedy to nastąpi rozwiązanie zagadki, poprzedzone przez fabularne twisty. W Spadku więc zabrakło treści – nie było jej w scenariuszu, żeby reżyser miał z czego brać materiał do kolejnych scen. A treść budowana jest w kryminale przez bohaterów, a właściwie dwóch głównych – protagonistę i antagonistę.
W serii Na noże antagoniści się zmieniają, ale głównym bohaterem jest bardzo charakterystyczny Benoit Blanc (Daniel Craig), nawiązujący, czasem kopiujący, a zarazem reinterpretujący klasyczne postaci takich detektywów jak Sherlock Holmes, Jane Marple czy też Herkules Poirot. W Spadku światło uwagi starano się skierować na Macieja Stuhra, który był jednocześnie narratorem oraz uczestnikiem wydarzeń w wilii wuja Władysława (Jan Peszek), ale nie prowadził żadnej gry z innymi bohaterami, żeby rozwikłać zagadkę. Detektyw pojawił się nagle w drugiej części filmu. Zagrał go Rafał Zawierucha. Jest to postać kompletnie anonimowa i bez znaczenia dla kryminalności filmu, a finał z jego udziałem, gdy aresztuje winnych, jest policzkiem w twarz dla gatunku. Postać detektywa nazywa się „prawdziwy policjant”, tak więc już powinniście wiedzieć, dlaczego zabrakło tych 40 minut do czasu trwania produkcji. Nikt w Spadku na oczach widzów nie rozwiązuje zagadki, prezentując się tym samym jako charakterystyczna postać detektywa dla tego typu filmów. W finale, po aresztowaniu, to narrator (Maciej Stuhr) w skrócie rodem z filmów Guya Ritchiego opowiada nam, na czym polegała intryga. Scenarzysta tym samym obdziera resztki historii ze skóry na żywca, bo wcześniej nie wymyślił, jak można stopniowo zadenuncjować winnych i poprowadzić z nimi grę, jak to robił chociażby Benoit Blanc na zasadzie dedukcji. Tym samym na jakiekolwiek twisty również zabrakło miejsca, bo Maciej Stuhr nagle opowiedział widzom wszystko w ciągu 5 minut. Wszystkiemu temu się jednak aż tak nie dziwię, bo polskie kino, po raz nie wiem już który, popełnia ten sam błąd – powierza tworzenie jakiejś produkcji będącej w zamyśle konkurencją i/lub alternatywą dla zachodniego tytułu wysoko ocenianego i znanego z pierwszych stron gazet ludziom niemającym doświadczenia ani w pełnych metrażach, ani tym bardziej kinie kryminalnym. Kto wie, może byli tańsi niż ktoś z wyrobionym nazwiskiem, zapewne oczekujący od producentów o wiele większego zaangażowania finansowego i mający wymagania, których nie da się ominąć. Sylwester Jakimow, i tym bardziej Łukasz Sychowicz, nie podołali. Może w serialach sprawdzają się lepiej, bo forma krótsza i nie trzeba tylu elementów przemyśleć, prowadząc widza do zakończenia. Kryminał wymaga od piszącego historię ogromnej wiedzy nie tylko z zakresu kryminologii, ale i logiki oraz często innych nauk ścisłych, a przy tym umiejętności lekkiego ich ukazania. Dlatego w tej materii scenarzyści bazują na literaturze.
Spadek, jakże efektownie nawiązujący estetyką do filmów Wesa Andersona, poległ na treści. Widać to już na początku, kiedy narrator chce jak najszybciej zaprezentować widzom wszystkich bohaterów oraz zawiązać intrygę, zamiast dać im czas na samodzielne prowadzenie wojny o spadek, a w tzw. międzyczasie zaprezentowanie, kim są w dozowanych widzom coraz bardziej osobistych prywatnych rozmowach. Wprowadzenie zaś policjantów-oszustów (Piotr Żurawski i Albert Osik) burzy tylko i tak chaotyczny rytm fabuły. Od początku widać, że nie są prawdziwi. Ich postępowanie jest sztuczne i bezsensowne z punktu widzenia nie tylko śledczego, ale i kogoś, kto chce uzyskać jakieś tajne informacje. Oni w ogóle nie czekają na rozwój wypadków. Spieszy im się, jak całej fabule, przez co widz nie może poczuć się komfortowo i doświadczyć klimatu tajemnicy. Jest on zresztą raz po raz dobijany przez slapstickowe wstawki niby nowoczesne, a jednak bardzo kulturowo bezpieczne, rzec można bazujące na polskich komunałach. Jeśli ktoś z was liczył na ostry jak brzytwa, dosadny, a jednocześnie inteligentnie abstrakcyjny żart, to znajdzie tylko jego przeciwieństwo. Tak więc mam nadzieję, że jasno przedstawiłem, na czym polega to niedopracowanie scenariusza, który nie stawia na indywidualizm postaci, lecz go co najwyżej szkicuje, nie angażując się w psychologię charakterów. Znów wraca te 40 minut. Nie ma po prostu czasu na zabawę w objaśnianie, kim są poszczególni bohaterowie i jak technicznie zagadka zostaje rozwiązana. Maciej Stuhr musi więc w finale szybko widzom wszystko streścić. To jak tłumaczenie kawału, którego nikt nie zrozumiał, a więc analogicznie kompletna porażka filmu.
A teraz wyobraźcie sobie, czy jest w ogóle taka możliwość, żeby nakręcić drugą część Spadku? Miarą wielkości i mądrości twórców filmowych, poza sprawnością w technice realizacji oraz opowiadania historii w danym filmie, jest zapewnienie mu potencjału na kultowość, którą realizuje się m.in. poprzez stworzenie bohaterów mogących być łącznikami między kolejnymi tytułami z serii. Tak jest w Na noże, filmach o Sherlocku Holmesie czy Herkulesie Poirocie. W filmach kryminalnych opartych na znanych archetypach detektywów zwykle się o tym myśli. W Spadku nawet tego nikt nie wziął pod uwagę, jakby od samego początku twórcy albo nie wierzyli w projekt, albo doskonale zdawali sobie sprawę, że nie ma w nim nic, co mogłoby dać początek sequelowi i ewentualnie kolejnym częściom. No bo chyba tym łącznikiem nie mógłby być bezimienny policjant grany przez Rafała Zawieruchę, który nie udzielał się w intrydze, a jeśli już, to w sposób niewidoczny dla widzów? Wejść, a raczej stać, trochę się pojąkać, wyrecytować regułkę z prawami zatrzymanego i założyć kajdanki jednak potrafią także bohaterowie trzeciego planu. Nie trzeba do tego gwiazdy Pewnego razu… w Hollywood. Jaki więc kraj, takie Na noże, ale przynajmniej przekonanie o wielkości narodowego kina mamy kosmicznych rozmiarów.