search
REKLAMA
Recenzje

PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD. Film Tarantino całkowicie przepełniony miłością do kina

Tarantino zdaje się nie zgadzać na pożegnanie z minionymi czasami, chce by tamten świat, tamci aktorzy i tamta atmosfera wrócili.

Tekst gościnny

3 marca 2024

REKLAMA

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.

Quentin Tarantino wypracował sobie przez lata taką pozycję, że może właściwie zrealizować dowolny scenariusz. Nie kręci dużo, lubi zmieniać gatunki, czasem nawet w obrębie jednego filmu, a także nie stroni od pokazywania na ekranie dosadnej przemocy, przy czym brutalność często ubrana jest u niego w groteskową otoczkę. Dlatego, gdy ogłosił, że jego kolejny (przedostatni, jak twierdzi) projekt będzie obracał się wokół tragicznej śmierci Sharon Tate z rąk członków sekty Charlesa Mansona, zadawałem sobie pytanie – jak reżyser podejdzie do tak delikatnego tematu?

Pewnego razu… w Hollywood” („Once Upon a Time in… Hollywood”) to dość nietypowy, jak na Tarantino, film. Od razu rzuca się w oczy powolne tempo i właściwie brak fabuły. Wprawdzie mamy tu niby jakąś historię o przebrzmiałym aktorze, Ricku Daltonie (świetny Leonardo DiCaprio), który próbuje znaleźć dla siebie miejsce na planach filmów i seriali przemijającej Złotej Ery Hollywood, a wspiera go w tym jego dubler i przyjaciel Cliff Booth (równie dobry Brad Pitt), ale w gruncie rzeczy to tylko pretekst, by wybrać się w tęskną wycieczkę do Krainy Snów wkraczającej w nową dekadę – w latach siedemdziesiątych westerny i epickie, a jednocześnie dość optymistyczne filmy wojenne ustąpią miejsca surowym i brutalnym kryminałom, swoje ujście znajdzie rozczarowanie Wietnamem i (później) prezydenturą Nixona. Bohaterowie jeżdżą więc z miejsca na miejsce, kamera niespiesznie za nimi podąża, pokazując słoneczną Kalifornię w rytm ciągle grającego w tle radia, a nostalgia wylewa się z ekranu. W kadrze pojawiają się od czasu do czasu sławne osobistości – Steve McQueen, Bruce Lee (w dość zabawnym cameo), czy Roman Polański (który ma zaledwie jedną kwestię). Przy czym, o ile Cliff wydaje się pogodzony z życiem i generalnie zadowolony, o tyle Rick walczy o powrót na szczyt.

pewnego razu w hollywood once upon a time in hollywood

W całym tym niespiesznym, tęsknym tyglu zdarzają się sceny perełki, jak na przykład przepełniona niewypowiedzianą grozą wizyta Cliffa na ranchu, gdzie siedzibę ma sekta Mansona czy moment, w którym Marvin Schwarz (Al Pacino) tłumaczy Rickowi, co właśnie dzieje się z jego karierą.

Na zupełnie inne tereny film wkracza w ostatnim akcie, który rozgrywa się w noc zabójstwa Tate. Cała sekwencja rozpoczyna się od (znów!) niespiesznego pokazywania kolejnych zapalających się neonów reklamowych. Wokół zapada noc, mieszkańcy Los Angeles szykują się do miłego spędzenia wieczoru, a narrator (Kurt Russell) z offu komentuje poczynania Sharon Tate, która z przyjaciółmi odwiedza jedną z restauracji, oraz Cliffa i Ricka, również zażywających relaksu w jakiejś knajpie. Z pozoru nie dzieje się nic szczególnego, ale czujemy narastające z każdą chwilą napięcie. Wiemy, że nadciąga burza.

„Pewnego razu… w Hollywood” to film całkowicie przepełniony miłością do kina, wręcz baśń, o czym reżyser mówi już za pomocą tytułu. Tarantino zdaje się nie zgadzać na pożegnanie z minionymi czasami, chce by tamten świat, tamci aktorzy i tamta atmosfera wrócili. Żeby nie zostały symbolicznie zakończone okropną zbrodnią, która odbiła się szerokim echem nie tylko w filmowym świecie. Sceny rozgrywające się w tragiczną noc, to właściwie jedyne, gdy pojawia się charakterystyczną dla reżysera brutalność. Dodatkowo, w kontraście do wcześniejszej, idyllicznej wizji promieniującego radością, słonecznego Los Angeles, ostatni akt rozgrywa się w mroku i ukazuje krwawą jatkę (niepozbawioną jednak elementów groteskowych). Jednocześnie wybrzmiewa w nim pewna „dziejowa sprawiedliwość”, a wieńcząca film scena toczy się niemalże na płaszczyźnie metafizycznej, wywołując swoiste katharsis. Bardzo odważne i zaskakująco dojrzałe zagranie.

Film, mimo że nieco inny od poprzednich tytułów Tarantino, zdecydowanie mi się podobał. Trzeba jednak wiedzieć co nieco o czasach, o których opowiada. Wtedy frajda z seansu większa, a i wymowa znacznie mocniejsza. Sądzę, że jeszcze wrócę do „Pewnego razu… w Hollywood”. Bo też chciałbym, żeby wydarzenia przebiegły tak, jak przedstawił je reżyser. W końcu – wszyscy kochamy baśnie, prawda?

REKLAMA