PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD. Film Tarantino całkowicie przepełniony miłością do kina
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Quentin Tarantino wypracował sobie przez lata taką pozycję, że może właściwie zrealizować dowolny scenariusz. Nie kręci dużo, lubi zmieniać gatunki, czasem nawet w obrębie jednego filmu, a także nie stroni od pokazywania na ekranie dosadnej przemocy, przy czym brutalność często ubrana jest u niego w groteskową otoczkę. Dlatego, gdy ogłosił, że jego kolejny (przedostatni, jak twierdzi) projekt będzie obracał się wokół tragicznej śmierci Sharon Tate z rąk członków sekty Charlesa Mansona, zadawałem sobie pytanie – jak reżyser podejdzie do tak delikatnego tematu?
„Pewnego razu… w Hollywood” („Once Upon a Time in… Hollywood”) to dość nietypowy, jak na Tarantino, film. Od razu rzuca się w oczy powolne tempo i właściwie brak fabuły. Wprawdzie mamy tu niby jakąś historię o przebrzmiałym aktorze, Ricku Daltonie (świetny Leonardo DiCaprio), który próbuje znaleźć dla siebie miejsce na planach filmów i seriali przemijającej Złotej Ery Hollywood, a wspiera go w tym jego dubler i przyjaciel Cliff Booth (równie dobry Brad Pitt), ale w gruncie rzeczy to tylko pretekst, by wybrać się w tęskną wycieczkę do Krainy Snów wkraczającej w nową dekadę – w latach siedemdziesiątych westerny i epickie, a jednocześnie dość optymistyczne filmy wojenne ustąpią miejsca surowym i brutalnym kryminałom, swoje ujście znajdzie rozczarowanie Wietnamem i (później) prezydenturą Nixona. Bohaterowie jeżdżą więc z miejsca na miejsce, kamera niespiesznie za nimi podąża, pokazując słoneczną Kalifornię w rytm ciągle grającego w tle radia, a nostalgia wylewa się z ekranu. W kadrze pojawiają się od czasu do czasu sławne osobistości – Steve McQueen, Bruce Lee (w dość zabawnym cameo), czy Roman Polański (który ma zaledwie jedną kwestię). Przy czym, o ile Cliff wydaje się pogodzony z życiem i generalnie zadowolony, o tyle Rick walczy o powrót na szczyt.
W całym tym niespiesznym, tęsknym tyglu zdarzają się sceny perełki, jak na przykład przepełniona niewypowiedzianą grozą wizyta Cliffa na ranchu, gdzie siedzibę ma sekta Mansona czy moment, w którym Marvin Schwarz (Al Pacino) tłumaczy Rickowi, co właśnie dzieje się z jego karierą.
Na zupełnie inne tereny film wkracza w ostatnim akcie, który rozgrywa się w noc zabójstwa Tate. Cała sekwencja rozpoczyna się od (znów!) niespiesznego pokazywania kolejnych zapalających się neonów reklamowych. Wokół zapada noc, mieszkańcy Los Angeles szykują się do miłego spędzenia wieczoru, a narrator (Kurt Russell) z offu komentuje poczynania Sharon Tate, która z przyjaciółmi odwiedza jedną z restauracji, oraz Cliffa i Ricka, również zażywających relaksu w jakiejś knajpie. Z pozoru nie dzieje się nic szczególnego, ale czujemy narastające z każdą chwilą napięcie. Wiemy, że nadciąga burza.
„Pewnego razu… w Hollywood” to film całkowicie przepełniony miłością do kina, wręcz baśń, o czym reżyser mówi już za pomocą tytułu. Tarantino zdaje się nie zgadzać na pożegnanie z minionymi czasami, chce by tamten świat, tamci aktorzy i tamta atmosfera wrócili. Żeby nie zostały symbolicznie zakończone okropną zbrodnią, która odbiła się szerokim echem nie tylko w filmowym świecie. Sceny rozgrywające się w tragiczną noc, to właściwie jedyne, gdy pojawia się charakterystyczną dla reżysera brutalność. Dodatkowo, w kontraście do wcześniejszej, idyllicznej wizji promieniującego radością, słonecznego Los Angeles, ostatni akt rozgrywa się w mroku i ukazuje krwawą jatkę (niepozbawioną jednak elementów groteskowych). Jednocześnie wybrzmiewa w nim pewna „dziejowa sprawiedliwość”, a wieńcząca film scena toczy się niemalże na płaszczyźnie metafizycznej, wywołując swoiste katharsis. Bardzo odważne i zaskakująco dojrzałe zagranie.
Film, mimo że nieco inny od poprzednich tytułów Tarantino, zdecydowanie mi się podobał. Trzeba jednak wiedzieć co nieco o czasach, o których opowiada. Wtedy frajda z seansu większa, a i wymowa znacznie mocniejsza. Sądzę, że jeszcze wrócę do „Pewnego razu… w Hollywood”. Bo też chciałbym, żeby wydarzenia przebiegły tak, jak przedstawił je reżyser. W końcu – wszyscy kochamy baśnie, prawda?