Czemu w dzisiejszym kinie NIE MA już MIEJSCA dla LAT 80.
Te przykłady można mnożyć i mnożyć, zahaczając jeszcze o filmy akcji, pojedyncze westerny czy podgatunek postapo, które i tak tematu nie wyczerpią. Wszystkie one po trochu przyczyniły się do przewartościowania systemu kategorii wiekowych i nieźle namieszały w głowach samym twórcom, sprawiając, że zamknięcie trylogii o Jonesie było już o wiele bardziej familijnym przedsięwzięciem, ze znikomym pierwiastkiem niepokojących elementów, a zwieńczenie Gwiezdnych wojen wypełniono troskliwymi misiami, które za pomocą kamieni pokonały złowrogie Imperium. Jednak nie zmieniło to podejścia do kolejnych blockbusterów widowni, także dziecięcej, której bynajmniej nie przeszkadzało, że ich idol z Karate Kida to tak troszku oszukiwał w kluczowym pojedynku; i która doskonale rozumiała dojrzałość wyprawy ich rówieśników w Stań przy mnie.
Jawne przymrużenie oka, wrodzony luz herosów i liczne, zabawne one-linery nie raziły, gdy za sterami zasiadali tacy giganci, jak Paul Verhoeven, David Lynch, John McTiernan czy David Cronenberg, którzy potrafili poradzić sobie z polityką wielkich studiów, jednocześnie sprzedając odbiorcom własne, jakże bezwzględne wizje świata. Dlatego po tej swoistej „przemianie”, po której, i owszem, zrobiło się nieco cukierkowo na amerykańskim landszafcie, lata 80. bynajmniej nie zaczęły być foczą frajdą spędzaną na trawce pod tęczą przemykającą po błękitnym niebie. Patrząc na ich drugą połowę, nie sposób wszak nie dostrzec takich monumentalnych dokonań, jak RoboCop, Zabójcza broń czy Szklana pułapka. I żaden z nich nie nadawał się do oglądania z babcią przy łyżce dobrej strawy. Albo inaczej: babcie także je oglądały, gdyż nie była to jedynie sztuka dla sztuki pokazywania wszelkiej maści Sodomy i Gomory, lecz dobre kino z przekazem. A to obroni się zawsze, w oczach różnego wieku, o różnym doświadczeniu.
Ta wartość przekładała się na to, że nikt wtedy nie jęczał o brak kotletów sojowych, możliwość palpitacji serca u bąbelków, jeśli te zobaczą cycki czy jakieś wyimaginowane reprezentacje poszczególnych mniejszości. Zresztą często obecny i bluzgający w filmach Eddie Murphy, do spółki z Richardem Pryorem, Dannym Gloverem, Louisem Gossettem Juniorem i Carlem Weathersem, robił robotę. Podobnie jak działało przebieranie się w damskie ciuszki Dustina Hoffmana czy wszechobecne girl power, na czele którego dzielnie stała Ellen Ripley, bijąc się ze zmultiplikowanym Obcym. I nikogo nie obchodziło, kto akurat jest w akcji. Nikt się nie oburzał, nikt nie wywyższał i nie pchał przed szereg, choć przecież czasy do robienia dymu były o wiele bardziej ku temu sprzyjające. A forma wielu z tych filmów nierzadko koślawa (efekty, wiadomo). Działała jednak szczerość intencji i przemycona pomiędzy flakami, spermą i juchą prawda o świecie – taka uniwersalna, której nie można zastąpić równościowym bełkotem czy przykryć kocykiem propagandy (a próbowano).
Dlatego wszystkie te Stranger Things i inne udające eighties wytwory współczesności są dla mnie puste, a reanimacje coraz to starszych – bo w sumie czas do tyłu nie idzie jak Benjaminek Guziczek – produkcji uważam za głupie i bezcelowe. Owszem, taki Dredd w 3D i Mad Max w Furii się udali, ale trochę przypadkiem, pokątnie i bynajmniej nie tak do końca na modłę lat 80. Podobnie wyszło Super 8, będące jednakże swoistym hołdem dla kina, niekoniecznie zaś laurką dla tego okresu, w którym postaci dorastały wraz z reżyserem. Ale to wyjątki od reguły, która nie bez przyczyny prawi, iż to se ne vrati. Zwłaszcza gdy stare chce się przetworzyć na nowe od dupy strony – czyli od marki i melancholijnej, zakłamanej otoczki, a nie od bebechów i ducha drzemiącego w filmowej maszynie. Stare nie jest nowym, więc nie można go magicznie zamienić na takie, oczekując, że odnajdzie się w tych wszystkich genderach i palmtopach oraz wszechobecnym CGI.
Dlatego śmieszą mnie te wszystkie frazesy, na które ostatnio regularnie nacinam się we wciąż tak zwanej prasie – zwłaszcza zachodniej. Uchodzące za autorytety pismaki z werwą mielą stare hity przez pryzmat #jateż i z bólem rzyci oraz z kalkulatorem w ręku oceniają wedle nowych standardów ekranowe zachowania oraz postawy ich bohaterów. Tak jakby te nowe, nagle narzucone przez masę bezosobowych maniaków jedynych słusznych skrótów literowych wartości miały działać wstecz i dominować nad istotą poszczególnych dzieł, ich własnymi wartościami, jakie nadal pozostają – i pozostaną jeszcze długo – aktualne i prawdziwe. W tym nie ma radości z obcowania z kinem. Bo o nauki wyniesione z takich seansów już nawet niektórych nie posądzam – są zbyt zaślepieni tym nowym porządkiem, aby przyjąć do wiadomości fakty będące tu przed nimi. Ale jeśli tak, to… po co w ogóle się za nie zabierają? Zresztą nie jest to bolączka jedynie dziennikarzy i postronnych blogerów. Czytając niektóre dzisiejsze wypowiedzi gwiazd na temat ich dawnych dokonań, aż się włos potrafi na głowie zamienić w jeża Sonica – i to tego przed poprawkami.
Kiedy patrzę na to wszystko, czasem coś we mnie pęka i krzyczy tam w środku: dajcie już spokój! Odpuśćcie swe pretensje! Dajcie żyć pozostałym! I przestańcie żerować na latach 80.! Cała ich magia dawno przebrzmiała, kończąc się wraz z… latami 90., które, swoją drogą, uważam za zdecydowanie bardziej barwny, tandetny i radosny okres w kinie. Wolną amerykankę ery pełnej swobody, którą przekreśliły dopiero pewne ataki na dwie wieże – bynajmniej nie tolkienowskie. Ale to już zupełnie inna bajka…