Pomyślałem sobie również, już bez złośliwości i zresztą nie po raz pierwszy, że krytyk filmowy, czy też jego mniej nadęta wersja, czyli recenzent, powinni dysponować nie tylko odpowiednim warsztatem intelektualnym i wiedzą przedmiotową, żeby naskrobać sensowny tekst, ale też metodami i fizycznymi narzędziami, w tym kanałem medialnym oferującym porównywalną jakość projekcji do stworzonej przez twórców natury ocenianego obrazu. Poniżej o tym, czy te wszystkie metody, narzędzia i powinności techniczne mogą faktycznie coś zmienić w recenzowaniu.
W dawnej, przedinternetowej i przedtelewizyjnej rzeczywistości krytyk musiał iść np. do teatru czy do opery, żeby napisać recenzję. Tym samym zachowywał więc pewnego rodzaju komplementarność między celem wystawienniczym sztuki a swoją rolą jako widza i oceniającego to, co dzieje się na scenie. Gdyby napisał tekst tylko na podstawie rozmów z ludźmi, którzy owo przedstawienie widzieli, albo np. nie został wpuszczony na widownię i musiał stać gdzieś daleko w drzwiach, wytężając wzrok, a i tak nie mogąc dokładnie zobaczyć tego, co się dzieje na scenie, chyba większość czytelników uznałaby go za zwykłego oszusta. Mało tego, znając podejście do dziennikarstwa ówczesnych redaktorów prowadzących gazety i właścicieli tytułów, jak również sytuację społeczną (niskie poważanie) wielu szeregowych dziennikarzy, często młodych romantyków, naśladowców Wertera, odrealnionych patriotów, na dodatek niespełnionych artystycznie, pewnie wywaliliby pismaka stosującego tego typu wygodnickie skróty z roboty, a w środowisku dostałby wilczy bilet.
Podobnie w czasach dzisiejszego kina, krytycy filmowi, przynajmniej ci uczciwi, chodzą do niego jednocześnie z zawodowego obowiązku i dla przyjemności, a nie korzystają z internetowych streszczeń. Chociaż i tutaj mogą zdarzyć się przekłamania wynikające bardziej z niesprawności w metodzie i braku wiedzy technicznej u ludzi z humanistycznym wykształceniem oraz specyficznie przez nich rozumianego artyzmu seansów kinowych. W przypadku kinowych nowości szanse na takie zdarzenie są nikłe ze względu na różnice w repertuarach, ale dla uwypuklenia problemu spróbujmy wyobrazić sobie pewną sytuację. Otóż film zaplanowany na wielki ekran, z mnóstwem efektów specjalnych i sfilmowany cyfrowymi kamerami np. ARRI o rozdzielczości 6k, a nawet 8k, zostaje wyświetlony w niewielkim kinie studyjnym z marnej jakości dźwiękiem obsługującym zaledwie Dolby Digital – a nie wielokanałowego Atmosa – i skromnym ekranem. W Krakowie, gdzie mieszkam, jest jeszcze kilka takich kin. A taki krytyk świadomie wybiera seans w takim właśnie miejscu zamiast postąpić zgodnie z intencją reżysera oraz operatora i przywlec swój dziennikarski tyłek do sieciowego kina.
No ale to przecież jaskinia rozpusty dla mas o zapachu popcornu i nachosów, czyli np. Cinema City w Bonarce czy IMAX w Plazie, chociaż tylko tam można doświadczyć pełni zaplanowanych przez filmowców bodźców zmysłowych. Oczywiście w tej sytuacji rzeczony recenzent zobaczy znacznie mniej, niż mógłby. Zachowa jednak swoją niewzruszoną wizję artystycznego pokazu kinowego doświadczanego w niewielkim, śmierdzącym grzybem ze starej kamienicy, studyjnym kinie – nawet gdy będzie się ono szczyciło nowymi fotelami, perełkowym ekranem i zakazem jedzenia jak kiedyś krakowski ARS. Czy więc to, czego nie zobaczył, wpłynęłoby na jego emocjonalny odbiór ocenianego filmu, nawet mimo szmirowatego scenariusza, i być może dodałoby chociaż jedną dodatkową gwiazdkę do oceny produkcji? Ważne pytanie i jeszcze ważniejsza odpowiedź, zwłaszcza dla krytyka chcącego zachować minimum obiektywizmu.