Connect with us

Recenzje

AVATAR. Widowisko absolutne

AVATAR to spektakularne widowisko, które przenosi widza na magiczną Pandorę, gdzie każdy szczegół zachwyca realizmem i wyjątkowym pięknem.

Published

on

AVATAR 2. Nowe zdjęcia z planu widowiska science fiction

Efekty specjalne, wspomagane efektami 3D, miażdżą jakością wykonania, a realizm jest wręcz porażający. Pandora żyje i oddycha, to prawdziwy, istniejący i namacalny świat. Już sam projekt owego świata budzi zachwyt, widać, że podmorskie dokumenty odbiły swoje piętno na wizji reżysera – iluminująca nocą dżungla wygląda po prostu niesamowicie. Dawno nie spotkałem się z taką pieczołowitością w tworzeniu świata. Zadbano o najmniejszy detal, najmniejsze źdźbło trawy i najcichszy dźwięk wydobywający się z bezkresnej dżungli.

Advertisement

„Jestem Królem Świata!” wykrzyknął James Cameron, odbierając nagrodę za reżyserię filmu Titanic podczas 70. ceremonii wręczenia Oscarów. Był rok 1998, a melodramat z Kate Winslet i Leonardo DiCaprio święcił właśnie triumfy w kinach na całym świecie. Można się spierać co do słuszności decyzji Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej (wielkim przegranym okazał się wtedy L.

A. Confidential) ale jedno jest pewne: samozwańczy władca świata tamtej nocy rzeczywiście był Królem. Film, podczas produkcji którego planowany budżet w wysokości 100 mln dolarów wzrósł do ponad 200 mln zielonych papierków, który na długo przed premierą został wyśmiany przez krytyków, i któremu wróżono koniec podobny do tego, jaki spotkał tytułowy liniowiec, stał się największym, zarówno komercyjnym, jak i artystycznym sukcesem reżysera. Człowiek, który montując finalną wersję Titanica, znajdował się na granicy załamania nerwowego, będąc przekonanym o zbliżającej się porażce swojego filmu.

Advertisement

.. uzyskał w Hollywood status pół-boga. Mógł nakręcić film, na jaki by mu tylko przyszła ochota – nie było chyba studia, które odmówiłoby mu pieniędzy na kolejną produkcję. Każdy był ciekaw, jaki będzie następny krok reżysera, czy znów spróbuje przebić samego siebie wizją i rozmachem, tworząc kolejną część True Lies lub Terminatora, czy też, jak sam zapowiadał, może nakręci coś bardziej kameralnego. Jedno było pewne – studia miały się o niego bić, gdyż jego nazwisko stało się synonimem kury znoszącej złote jaja. To, co zrobił Cameron, zaskoczyło wszystkich…

Otrzymawszy od studia 20th Century Fox czek z, jak sam to nazwał, „fuck off money” (z powodu przekroczenia budżetu Titanica zrzekł się pieniędzy za reżyserię, po kasowym sukcesie filmu studio wynagrodziło Kanadyjczyka okrągłą, dwucyfrową sumą), wycofał się z kręcenia filmów fabularnych. Spekulowano, że „Żelazny Jim” przestraszył się sukcesu i tego, ze już nigdy nie przebije wyników swojego ostatniego filmu. Sam zainteresowany mówi, że po prostu chciał odpocząć od kina i, co dla niego najważniejsze, założyć rodzinę oraz kontynuować podwodne obserwacje prowadzone przy użyciu batyskafu.

Advertisement

Dzięki tej nowej pasji powstały trzy dokumenty: Expedition Bismarck – przybliżający historię słynnego niemieckiego pancernika, Ghosts of The Abyss – będący powrotem do tematu „niezatapialnego” Titanica, oraz Aliens of the Deep – wariacja na temat istot żyjących w podwodnych głębinach oraz ich możliwym obcym pochodzeniu. Wyprawy te miały duże znaczenie dla zbliżającego się powrotu reżysera do kręcenia filmów fabularnych. Podczas tworzenia dokumentów testował on bowiem nowy rodzaj kamery stereoskopowej (zaprojektowanej przez jego przyjaciela Vince’a Pace’a), umożliwiającej kręcenie filmów 3D w sposób dotychczas niemożliwy (z powodu wielkości kamer i jakości uzyskiwanego obrazu), natomiast Aliens of the Deep miało duży wpływ na wizję plastyczną, jaką chciał uzyskać Cameron w swoim najnowszym filmie.

Cztery lata temu pojawiły się pierwsze informacje, jakoby reżyser szykował swój powrót do kina fabularnego. Swoistym biletem powrotnym miała być rewolucyjna produkcja kryjąca się pod tytułem „Projekt 880”. Po kilku miesiącach od ogłoszenia planów realizacji zdecydowano się ogłosić oficjalny tytuł filmu. Tajemniczym projektem okazał się być Avatar na podstawie scenariusza napisanego przez Camerona kilkanaście lat wcześniej (który od kilku lat krążył w przepastnych zasobach internetu), a z którym Cameron podobno już 10 lat wcześniej zgłosił się do pracowników Digital Domain (firmy zajmującej się tworzeniem efektów wizualnych, którą założył wraz z wieloletnim przyjacielem Stanem Winstonem oraz byłym pracownikiem ILM, Scottem Rossem) i przedstawił im zarys projektu, który według grafików nie był możliwy do zrealizowania za żadne pieniądze i przez żadną firmę.

Advertisement

Delikatnie zrażony reżyser zajął się więc produkcją Titanica, porzucając chwilowo pomysł na kosmiczną przygodę. Do tematu powrócił raz jeszcze, krótko po tym, jak koronował się na samozwańczego króla świata, jednak i tym razem został odesłany z kwitkiem. Okazało się, że technologia nadal nie jest w stanie zaspokoić wygórowanych żądań reżysera, sam film kosztowałby ponad 400 milionów dolarów (tylko sama produkcja), a efekt końcowy i tak byłby daleki od ideału. W końcu w 2002 roku pojawił się The Lord of The Rings: The Two Towers z fenomenalnymi efektami performance capture użytymi przy tworzeniu postaci Golluma. Cameron zrozumiał, że technika w końcu dogoniła jego wizję…

Po ponad dwóch latach od rozpoczęcia produkcji o filmie wciąż nie wiedziano zbyt wiele (przynajmniej nie wiedzieli zwykli śmiertelnicy), pojedyncze zdania z wywiadów, nieostre zdjęcia z planu, nic, co można by nazwać, cytując z filmowego dorobku Charltona Hestona, „twardymi danymi”. Reżyser bardzo powoli uchylał rąbka tajemnicy – to, co było znane, to obsada oraz firmy pracujące przy projekcie. Jedyne, co można było zrobić, to czekać – czekali zarówno fani, jak i przeciwnicy twórczości reżysera.

Advertisement

Godziny debat, tysiące myśli przelanych na niezliczonej ilości forach internetowych, wielkie nadzieje i wygórowane oczekiwania – Avatar począł żyć własnym życiem jeszcze przed premierą filmu. Zanim pojawił się pierwszy trailer, zaczęto budować Cameronowi pomniki, a Avatar uzyskał lecznicze właściwości (podobno miały miejsce cudowne uzdrowienia w Gwatemali oraz na Kaszubach… osobiście nie bardzo daję im wiarę). Gdy pojawił się teaser, a następnie trailer, wybuchła bomba. Złośliwe komentarze dotyczące świata, projektów wyglądu Na’vi (potyczki słowne, a czasem na szable), czy w końcu odwieczna wojna dotycząca efektów specjalnych.

Wiele epitetów padło pod adresem filmu, którego wtedy jeszcze nikt nie widział. Jedno zdanie znalezione w internecie podsumowuje pewien ogół myśli dotyczących projektu: „Ostatni tańczący Samuraj randkujący ze Smerfo-Pohacontas w lasach Ferngully”.

Advertisement

Cameronowi chyba było to na rękę – wolał ostudzić zapał i wyobraźnię fanów i przygotować ich na wizję świata, na który czekają – jego wizję. Po latach oczekiwań, a zwłaszcza ostatnich miesiącach, które dla niejednego fana SF były torturą, Avatar ujrzał w końcu światło dzienne. Jestem w tym momencie po dwóch seansach i ciężko jest mi jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, na ile powrót Camerona się udał i w jakim stopniu film się broni, bo trudno go oceniać jako zwykły film.

Jeśli chodzi o fabułę, to cóż… nie spodziewałem się fajerwerków i nie zostałem w żadnym stopniu zaskoczony. Cameron nigdy nie był odkrywcą, zawsze, pisząc scenariusze, opierał się na wykorzystanych już wcześniej pomysłach, rozwijając tylko utarte schematy i dodając odrobinę własnej wizji. Terminator, Aliens i Abyss intensywnie korzystały z klasyków science fiction lat 50. i 60. True Lies było po prostu remake’em (należy dodać, że zdecydowanie lepszym od oryginału) francuskiej komedii La Totale!, natomiast Titanic mocno opierał się na klasycznych hollywoodzkich melodramatach, a w wielu miejscach był sporym ukłonem w stronę klasycznego A Night To Remember.

Advertisement

Podobnie jest w Avatarze. Cameron, pisząc scriptment, jak sam mówił, opierał się na wszystkich książkach fantastyczno-przygodowych, jakie czytał w dzieciństwie i te wpływy, trzeba przyznać, jak najbardziej widać. Mówiąc szczerze, zaraz obok Titanica, jest to najbardziej schematyczny film Camerona, a sama fabuła, nie przesadzając, jest skomplikowana niczym budowa kowadła.

Głównym bohaterem filmu jest Jake, weteran wojenny, były żołnierz korpusu piechoty morskiej, który mimo postępu techniki, z przyczyn czysto finansowych, jest przykuty do wózka inwalidzkiego. Jake dostaje od losu drugą szansę. Po tragicznej śmierci brata bliźniaka, który brał udział w projekcie badawczym „Avatar”, otrzymuje on propozycję kosmicznej podróży na Pandorę, będącą jednym z księżyców gazowego giganta Polyphemusa, znajdującego się w układzie Alfa Centauri. Pandora od ponad dwudziestu lat jest kolonizowana, a projekt „Avatar” ma na celu zbliżenie się do rdzennych mieszkańców Pandory, zwanych Na’vi.

Advertisement

Avatary to genetyczne hybrydy stworzone z połączenia DNA człowieka i Na’vi. Jake oczywiście godzi się na podróż i w zastępstwie brata przyłącza się do przedsięwzięcia. Cały projekt badawczy to tylko i wyłącznie dodatek do planów kolonizacyjnych – głównym celem kolonizatorów jest wydobycie super przewodnika zwanego unobtainium. Już na księżycu Jake, zamiast wykonywać powierzone mu zadania (inwigilacja obcych), zaprzyjaźnia się z rdzennymi mieszkańcami oraz zakochuje się w księżniczce (sic!) z klanu Omaticaya. Rozdarty pomiędzy nowonarodzonym uczuciem a poczuciem obowiązku wobec przełożonych, Jake musi wybrać to, co słuszne. ..

Cameron w tym miejscu osiągnął punkt szczytowy braku oryginalności. Jednak najciekawsze jest to, że pomimo jednego wielkiego schematu film ogląda się bez większych zgrzytów. „Żelazny Jim” potrafi całkiem nieźle sprzedać banał i największą głupotę na ekranie, choć tutaj, podobnie jak w Titanicu czy True Lies, zdarza mu się kilka razy przekroczyć pewne granice i wtedy czuć, że próbuje karmić widza watą cukrową.

Advertisement

Reżyser jeszcze przed premierą podkreślał, że chciałby, aby Avatar sprawdzał się jako zwykły film, ale też żeby jak największa liczba widzów zobaczyła go w 3D i z początku silnie lobbował, aby film pojawił się w kinach tylko w wersji stereoskopowej. Nie dziwi mnie jego podejście, ponieważ to, co zobaczyłem w kinie, po prostu wgniotło mi gałki oczne w okolice pierwotnej kory wzrokowej – jest to widowisko absolutne. Zapomnijcie o mówiących robotach, po raz kolejny niszczonym Nowym Jorku, czy kosmicznych potyczkach ze Star Wars – naprawdę nie wiem, jak można będzie przebić to, co pokazał Cameron w tym filmie.

Jest to rzecz najbardziej oczywista i najłatwiejsza od ocenienia, bo Avatar to audiowizualna uczta. Żaden filmik promocyjny, trailer na YouTube czy opublikowane zdjęcie nie oddaje nawet w połowie tego, co czeka nas podczas seansu. Wszystko to, co wydawało się sztuczne i w jakiś sposób niedopracowane, na dużym ekranie, w 3D, staje się prawdziwe. Podoba mi się podejście reżysera do nowej technologii. Podwodne dokumenty oraz praca przy projekcie „T2 3-D” nie poszły na marne. Facet osiągnął mistrzostwo w używaniu stereoskopii na ekranie. Nie mamy już do czynienia z tanim „wychodzeniem” przedmiotów z ekranu (takie ujęcia można policzyć na palcach jednej dłoni), Avatar wciąga widza swoją głębią, wygląda to niesamowicie – co ciekawe, trzeciego wymiaru użyto z takim wyczuciem i precyzją, że ciężko znaleźć scenę, która robiona by była tylko i wyłącznie pod efekt 3D. Stereoskopię w tym filmie przyjmujemy w sposób niewymuszony i całkowicie naturalny. Już po paru minutach od początku seansu zapominamy, że mamy na głowie niewygodne okulary.

Advertisement

Efekty specjalne, wspomagane efektami 3D, miażdżą jakością wykonania, a realizm jest wręcz porażający. Pandora żyje i oddycha, to prawdziwy, istniejący i namacalny świat. Już sam projekt owego świata budzi zachwyt, widać, że podmorskie dokumenty odbiły swoje piętno na wizji reżysera – iluminująca nocą dżungla wygląda po prostu niesamowicie. Dawno nie spotkałem się z taką pieczołowitością w tworzeniu świata. Zadbano o najmniejszy detal, najmniejsze źdźbło trawy i najcichszy dźwięk wydobywający się z bezkresnej dżungli. Mówiąc szczerze, świat w filmie jest tak prawdziwy, że brakowało tylko Krystyny Czubówny, która by komentowała z offu wydarzenia mające miejsce na ekranie.

Cameron wie, jak zachwycić widza w tej materii, często sam bierze udział w projektowaniu świata w swoich filmach. Mroczne, zniszczone korytarze w Aliens, czy cala podwodna infrastruktura w The Abyss do dziś budzą podziw rozmachem i jakością wykonania. Tutaj nie tylko stworzono od podstaw całą florę i faunę dżungli, ale zaprojektowano także futurystyczny arsenał, platformy AMP oraz wszelkiego rodzaju latające pojazdy, które nie tylko mają ładnie i efektownie wyglądać, ale co najważniejsze, mają być funkcjonalne.

Advertisement

Całość została powołana do życia przez najlepsze w branży efektów wizualnych firmy, z Weta Digital i ILM na czele. Jakość efektów, animacja zwierząt, dbałość o szczegóły – to coś niesamowitego (oczywiście zdarzają się małe potknięcia: Viperwolf, Hammerhead Titanothere), i muszę przyznać, że takiej uczty dla oka w kinie jeszcze nie uświadczyłem. Podobnie ma się rzecz z udźwiękowieniem – odgłosy dżungli, zwierzęta, rośliny, najskromniejszy szelest – całość wydaje się być z jednej strony mocno surrealistyczna, z drugiej przerażająco prawdziwa. Technicznie ten film nie ma sobie równych i wyprzedza wszystko, co dotychczas widziało kino i to wyprzedza o solidnych parę kroków.

Widać to zwłaszcza w wyglądzie i zachowaniu Avatarów oraz Na’vi, przy czym należy dodać, że księżniczka Neytiri to geniusz w czystej formie – wydaje się ona być tak realna, że ciężko uwierzyć, że postać ta istnieje tylko jako ciąg zer i jedynek.

Advertisement

Iluzję realizmu pomaga stworzyć wyśmienite użycie wirtualnego światłocienia oraz wykorzystanie techniki, którą reżyser nazywał e-motion capture. Zakres ruchów mimicznych postaci pokrywa się z tym ludzkim w sposób wcześniej niewyobrażalny. Duży wpływ na to miała pomoc firmy Image Metrics, która do zbierania danych ruchu, zamiast markerów naklejanych na twarz, użyła kamer. Przymocowane były one do głów aktorów, natomiast obiektyw znajdował się idealnie przed ich twarzami, przez co najmniejszy ruch i niuans ludzkiej twarzy był wyłapywany i zapisywany przez komputer. Efekt końcowy jest, co tu dużo mówić – porywający.

Tyle jeśli chodzi o technikę – jej nie można się uczepić. Owszem, niektóre projekty mogą się nie podobać (z tytułowym Avatarem i Na’vi włącznie), ale jeśli chodzi o jakość wykonania, to wszystko tutaj działa jak w szwajcarskim zegarku.

Advertisement

O tym, że fabularnie film nie będzie grzeszyć oryginalnością, wiadomo było od dawna. Nastawiłem się, że zobaczę, jak to zwykle u Camerona bywało, prawdziwych, zbudowanych z krwi i kości bohaterów. Można twórcy Terminatora zarzucać wiele, ale jedno jest pewne – facet zawsze wiedział, jak stworzyć postać, z którą można się zżyć i jej kibicować podczas ekranowego żywota. Bud Brigman w The Abyss, Ellen Ripley w Aliens czy Harry Tasker w True Lies to do dziś przykłady solidnie rozpisanych postaci w filmie stricte komercyjnym. Wydaje się to być proste i oczywiste, ale jeśli ktoś przyjrzy się ostatnim dokonaniom Baya, Emmericha, czy nawet Spielberga (fatalny Indiana Jones IV), zrozumie, że ciężko dziś o pamiętnych herosów. Tym razem także Cameron nie do końca spisał się w tej materii.

Widoczny jest brak wgłębienia się w psychologię postaci. Zależności między bohaterami i ich relacje ograniczone są do pewnego minimum. Nie licząc głównego bohatera, nie wiemy, dlaczego niektóre postaci zachowują się w taki a nie inny sposób; część ich zachowań jest wymuszona i nielogiczna (Trudy Chacon, Norm Spellman). Co najgorsze, jako widza kompletnie nie interesuje mnie, co się z owymi postaciami dzieje. Sam w tym momencie nie wiem, na ile jest to wynikiem nieudolności reżysera, a na ile zostało wymuszone restrykcjami czasowymi (Cameron podobno został zmuszony do obcięcia materiału o jakieś 30 minut i tłumaczyłoby to dziwne przejścia i cięcia w filmie oraz brak kilku scen widocznych w trailerach).

Advertisement

Cameron zawsze też potrafił świetnie reżyserować aktorów, część z nich swoje najlepsze i najbardziej pamiętne kreacje stworzyła właśnie w jego filmach (Weaver w Aliens, Schwarzenegger w Terminatorze, Ed Harris w Otchłani). Nie inaczej jest w Avatarze, jednak znów z powodu ograniczeń czasowych nie do końca wykorzystano aktorski potencjał drzemiący w tej produkcji. Każdy aktor pokazuje wyżyny swojego aktorskiego warsztatu, niestety, widoczny jest brak czasu ekranowego dla najciekawszych i mogących wnieść do filmu sporo świeżości postaci.

Świetna jak zawsze Sigourney Weaver pojawia się zaledwie w kilku scenach i choć w każdej z nich błyszczy, to jest jej zdecydowanie za mało – brakowało mi zwłaszcza chemii pomiędzy jej bohaterką, a postacią graną przez Sama Worthingtona. Bardzo słabo jest zarysowana powstająca miedzy nimi więź – pojawia się ona nagle i praktycznie znikąd. Idąc dalej, Giovanni Ribisi – ten facet jest niesamowity, moim zdaniem jeden z najzdolniejszych aktorów swojego pokolenia, który niestety chyba do końca swojej kariery będzie zaliczać drugie plany.

Advertisement

Aktor ma na ekranie zaledwie kilka minut, ale w tych scenach po prostu bryluje. Niestety jest to kolejna nie do końca wykorzystana postać – znów zbyt mało czasu ekranowego. Nie wiem, jakie są motywy jego zachowań, mogę jedynie przypuszczać, że to człowiek firmy, żyjący pod presją biurokrata, który w pewnym momencie jest rozdarty pomiędzy wykonaniem obowiązków wobec firmy a tym, co podpowiada mu sumienie – brakowało kilku scen, żeby przybliżyć nam tę postać. Szkoda, mogłaby to być rola jego życia.

Podobnie jest z postacią pułkownika Milesa Quaritcha. Stephen Lang wcielający się w tę postać pokazał już w tym roku klasę w Public Enemies, gdzie Christian Bale i Johnny Depp mogli tylko bezczynnie obserwować, jak kilkoma scenami skrada im film sprzed nosa – podczas scen z jego udziałem ekran zwyczajnie zamarzał. Lang jako szef ochrony na Pandorze to absolutne mistrzostwo świata.

Advertisement

Cedzący słowa ekskomandos, żądny krwi wojak, szaleniec, który ma tylko jeden cel – za wszelką cenę wykonać powierzone mu zadanie (scena, w której z błyskiem w oku mówi o użyciu gazu i ograniczeniu ofiar do minimum, wypiętrza góry!). Dla tego faceta tępienie Na’vi na Pandorze jest niczym dzień na farmie, każdy posiłek to bankiet, wypłata to fortuna, a szyk bojowy to parada.

Gdybym miał porównać Quaritcha do jakiejkolwiek znanej mi postaci filmowego wojaka, to na myśl przychodzi mi Robert Duvall w Apocalypse Now. Owszem, nie ma tu tego przeszarżowania w grze, Lang gra w sposób bardziej opanowany i spokojny, ale w obu przypadkach jest podobny rodzaj szaleństwa. Dla niego wojna, wyrzynanie ludności, to normalka. Świetna jest scena, gdy podczas ostrzału wioski Quaritch w „latającej fortecy” popija sobie kawę, spokojnie dowodząc – ot, rutyniarz. Niestety, co z tego, że facet rozsadza swoją obecnością ekran, skoro znika z filmu na ponad godzinę.

Advertisement

Wystarczyłoby pokazać jakąś drobną scenę wzrastającego napięcia pomiędzy Na’vi oraz ludźmi i wzmagającą się złość żołdaka. Brakowało tego tym bardziej, że podczas odprawy pułkownik mówi, jak niebezpieczna jest Pandora i sugeruje, że nie wszyscy, którzy przybywają na tę kolonię, przeżywają – w filmie nie ma praktycznie żadnej sceny, która potwierdzałaby słowa szefa ochrony. Szkoda, że nie starczyło czasu, bo z Quaritcha mógłby być jeden z najbardziej pamiętnych czarnych charakterów.

Oczywiście Lang wycisnął z tego, co było w scenariuszu, maksimum, ale i tak jest to postać straconej szansy. Zarówno Quaritch, jak i Selfridge mają swoje odpowiedniki we wcześniejszych filmach Camerona. Carter Burke w Aliens oraz porucznik Hiram Coffey w The Abyss. W tamtych filmach reżyser lepiej wykorzystał drzemiące w postaciach możliwości. W Avatarze postacie są zbyt jednowymiarowe, płaskie. Podniecam się na samą myśl, co na ekranie wyprawiałby Lang, gdyby miał tak rozpisaną rolę jak Michael Biehn w The Abyss. Tam odcięty od ośrodka decyzyjnego, opętany zimnowojenną paranoją porucznik popada w swoisty obłęd, każda scena z udziałem Biehna była nieskoordynowaną żonglerką materiałami wybuchowymi – do końca nie było wiadomo, kiedy nastąpi eksplozja. Tutaj sprawa jest prosta, wszystko jest zbyt oczywiste.

Advertisement

Dla równowagi trzeba przyznać, że główni bohaterowie (Worthington, Saldana) nie dość, że zagrali swoje, to, na szczęście, mieli więcej do pokazania. Worthington jest poprawny, miejscami bardzo dobry, ale nie wróżę facetowi jakichś większych sukcesów w artystycznych produkcjach, które opierałyby się bardziej na aktorstwie niż na akcji. Jego siłą przebijającą się ponad talent jest charyzma, której nie można mu odmówić. Za to na zdecydowaną uwagę zasługuje Zoe Saldana. Powiem tak – jeśli aktorka zacznie wybierać sobie role w rozsądny sposób, to jest dla niej szansa na wielką karierę.

Póki co, w filmach ze swoim udziałem pełni raczej rolę ozdoby i nie inaczej jest także w Avatarze. Neytiri ma głównie ładnie wyglądać, ale w dwóch czy trzech scenach dziewczyna daje popis aktorski najwyższej próby – choć może brzmieć to dziwnie, skoro w Avatarze jest ona jednym, wielkim, chodzącym efektem specjalnym.

Advertisement

Dialogi u Camerona, zwłaszcza te pomiędzy pracownikami RDA, to nadal ten sam wysoki poziom, stara szkoła lat 80. Dosłownie tylko przez moment słychać teksty z rodowodem prosto z jakiejś czarnej dzielnicy z Los Angeles, ale szybko wszystko wraca na właściwe tory. Nie zabrakło miejsca na humor słowny i typowe dla Camerona pyskówki – niestety, nie jest tego zbyt wiele, ale zdarzają się perełki w stylu: „Nie baw się tym, bo oślepniesz” (Weaver do Worthingtona – nie zdradzę, czym się bawił).

Cokolwiek by nie mówić o wynikach pracy Camerona przy najnowszym filmie, jedno trzeba przyznać – nadal jak nikt inny potrafi pokazać na ekranie sceny akcji. Jak mało kto zna swoją piaskownicę i swoje zabawki. Emmerich, Bay, czy nawet Spielberg powinni się wybrać do Camerona na małe korepetycje. Pamiętne są zwłaszcza: scena ucieczki przed drapieżnym Thanatorem (świetny montaż i praca kamery, a do tego brak jakichś niepotrzebnych udziwnień czy łamania praw fizyki – całość trzyma w napięciu do samego końca) oraz finałowa bitwa, którą to Cameron przebił wszystko to, co kiedykolwiek widzieliśmy na ekranach kin.

Advertisement

Nie licząc etapu potyczki, w którym Quaritch zasiada za pulpitem AMP i osobiście przystępuje do walki, całość nie ma takiej siły dramaturgicznej (wiąże się to z wspomnianym wcześniej brakiem więzi z niektórymi bohaterami), jaką mogłoby mieć, ale nadal jest to kawał niesamowitego spektaklu. Tej bitwy się nie ogląda, po prostu bierze się w niej udział. Jest to jedno wielkie trzęsienie ziemi, a my zostajemy wrzuceni w jego epicentrum!

Całości efektu dopełnia muzyka Hornera, która mimo tego, że przez cały film nie wyróżnia się niczym specjalnym, podczas bitwy jest monumentalna i potrafi dać silnego, emocjonalnego kopa. Swoją drogą, podczas seansu zastanawiało mnie, czym się Horner zajmował w czasie, gdy powinien był pisać muzykę do filmu. Podobno miał na to cały rok, a Cameron zabronił mu brać na warsztat inne projekty. Owszem, miejscami jest ładnie i przyjemnie, chórki w języku Na’vi brzmią egzotycznie, ale jest tylko nieźle.

Advertisement

Temat przewodni wpada w ucho szybko, ale jest zbyt często eksploatowany i po pewnym czasie zaczyna drażnić, a co najgorsze, nawet jako totalny laik w sprawach muzyki filmowej słyszę, że kompozytor znów intensywnie zapożycza ze swojej wcześniejszej twórczości. Słychać między innymi wpływy muzyki z Troi, Titanica i najbardziej oczywiste z Aliens – Horner, mając tyle czasu, mógłby się trochę bardziej postarać.

Cameron prawie w każdym swoim filmie pokazuje zmagania człowieka z techniką lub jego zbytnie zaufanie do techniki wystawione na próbę w zderzeniu z siłami natury. Tak było w obu częściach Terminatora, Aliens, The Abyss i Titanicu. Podobnie jest w Avatarze. Tym razem Cameron ugryzł sprawę na dwa sposoby. Z jednej strony kosmici przejęli atrybuty ludzkie i to oni zmagają się z techniką i idącą w ich kierunku zagładą. Ludzie natomiast są niczym bezduszne maszyny, złowroga siła pędząca naprzód, niszcząca wszystko, co napotka na swej drodze.

Advertisement

Nie mają litości, sumienia, nie możesz z nimi negocjować, człowiek nie ustanie, dopóki nie osiągnie celu. Z drugiej strony, tak jak Titanicu, człowiek zbytnio ufa technologii, jest od niej uzależniony – i tak jak w swoim poprzednim filmie, tak i tutaj Cameron pokazuje, że zaufanie do technologii może być zgubne, a ona sama może się okazać bezradna w starciu z siłami natury. Oczywiście w takich momentach potrzeba sporo wyczucia, żeby nie zarzucić widza banałem i komunałami. Cameron niestety lubi o niektórych sprawach mówić wprost i nie zawsze udaje mu się uciec od zwykłej łopatologii. Często więc obrywamy „zieloną” łopatą w potylicę, na szczęście nie są to uderzenia powodujące trwałe uszkodzenia mózgu.

Sporo jest odniesień i cytatów z historii, zarówno tej starszej, jak i współczesnej. Oczywiste są nawiązania do kolonizacji (z naciskiem na Amerykę Północną), Afganistanu i Iraku (przejmowanie terenu w celu kontroli złóż naturalnych, strasznie niepotrzebne słowa pułkownika „fight terror with terror”, czy upadające drzewo będące symbolem wydarzeń z 11 września 2001 roku).

Advertisement

Na deser dostajemy od dobrego wujka Jima echa Wietnamu, które całkiem wyraźnie zaznaczają swoją obecność w filmie (inwalida wojenny, którego nie stać na operację z powodu braku pomocy rządu, czy zmasowane naloty przypominające te z okresu działań wojennych na Półwyspie Indochińskim). W tej paradzie banału zauważyłem jednak pewną prawidłowość. Reżyser, często chcąc przekazać jakąś ważną jego zdaniem myśl, która w odczuciu widza mogłaby się jawić jako solidnej jakości truizm, równoważy ją ripostą, ironią lub złośliwym komentarzem. Miało to miejsce chociażby w drugiej części Terminatora (w którym to filmie starał się unikać natarczywego, umoralniającego tonu), gdy Sarah w domu Dysona zaczyna swój monolog na temat zaślepienia naukowców przez technikę.

Mówi o ich pseudokreatywności i niezrozumieniu, czym naprawdę jest stworzenie czegoś wartościowego, tj. stworzenie nowego życia – szybko jednak zostaje uciszona przez Johna. Podobnie wygląda to w Avatarze. Scena, w której Weaver próbuje wyjaśnić w centrali RDA zasady działania flory na Pandorze i reakcja duetu Quaritch/Selfridge jest po prostu bezcenna.

Advertisement

Należy pamiętać, że mimo silnej otoczki SF i, jak to zwykle u Camerona bywa, nacisku na sprawy techniczne i realizm ich oddania, Avatarowi bliżej do fantasy, niż do rasowego SF. To kolorowy, bajkowy świat z florą i fauną wyciągniętą prosto z książek fantasy, z humanoidalną rasą żyjącą w zgodzie z naturą na czele. Mimo iż reżyser wyjaśnia zasady działania tego świata na podstawie działań fizyki i biochemii, to całość wydaje się być mocno odrealniona. Avatar spokojnie mógłby być tym, czym były Star Wars, gdy pojawiły się ponad 30 lat temu.

Problem w tym, że była w nich pewna niewinność, prosta historia i jeszcze prostsze przesłanie. W Avatarze z tym jest właśnie problem. Z jednej strony reżyser traktuje całość zbyt serio pod względem technologii, realizmu zbudowanego świata, nawiązań do historii i wydarzeń współczesnych. Z drugiej natomiast serwuje tanią, zaczerpniętą prosto z bajek historię o miłości i poszukiwaniu własnego miejsca. Widać Cameron nie bardzo wiedział, z której strony chce podejść do tematu.

Advertisement

Co mi chyba najbardziej w filmie przeszkadzało, to czas projekcji – uważam, że film jest zdecydowanie za krótki. Zaplecze do wykorzystania jest potężne – zniszczona Ziemia, Pandora, kolonizacja i wszystko, co z nią związane (polityka korporacji i zatargi z Na’vi, wydobycie rudy, badania nad florą i fauną, wpływ używania Avatarów na psychikę operatora) w filmie zostało zaledwie muśnięte, a z takim materiałem spokojnie można by nakręcić kilkunastogodzinny serial. Reżyser miał do dyspozycji zaledwie 2,5 godziny ekranowego czasu i skondensował całość na tyle przyzwoicie, że podczas seansu nie łapiemy się za głowę z powodu niedorzeczności i luk opowiadanej historii, oraz nie szukamy na siłę pytań, na które nie możemy uzyskać odpowiedzi.

Z drugiej strony nie do końca udało mu się przybliżyć bohaterów i zgubił gdzieś czynnik ludzki, tak przecież ważny w jego filmach. Liczę jednak, że pojawi się wersja reżyserska z nowym materiałem, który skupi się bardziej na wydarzeniach z bazy Hell’s Gate oraz relacjach pomiędzy pracownikami RDA, niż będzie tylko pokazem kolejnych, pełnych efektów ujęć dżungli, bo akurat tego w filmie jest pod dostatkiem.

Advertisement

Mimo iż zdaję sobie sprawę ze scenariuszowych braków, wytartych klisz oraz ogólnego lukru pokrywającego kinowy ekran, to kupuję sposób, w jaki reżyser wręcz z dziecięcą szczerością sprzedaje przesłodzone banały oraz frazesy po recyklingu. Widocznie sam mam coś z dziecka, gdyż na filmie siedziałem jak oczarowany, wtłoczony w fotel, całkowicie obezwładniony wizją i rozmachem filmu. Jeżeli ktoś szuka intensywnego hard SF z dużą domieszką powagi, to niech się lepiej na Avatara nie wybiera. Polecałbym raczej zapoznać się z tegorocznym Discrict 9 lub zaliczyć powtórny seans Terminatora.

Jeśli natomiast mamy ochotę na naładowane efektami specjalnymi i miażdżące gałki oczne kino czysto popcornowe, które pomimo sporej lekkości nie obrazi naszej inteligencji, to najnowszy film Camerona jest wyborem jak najbardziej słusznym. Nie wyobrażam sobie jednak oglądania tego filmu poza kinem, ewentualnie na jakimś 52′ ekranie ze świetnie funkcjonującym systemem głośników – jeśli więc ktoś planuje seans na monochromatycznym monitorze lub ekranie swojego telefonu komórkowego, może nie do końca zrozumieć moich zachwytów nad stroną formalną filmu, która jest główną siłą tej produkcji. Podsumowując – „Król” powrócił i choć nie jest to powrót, jakiego życzyłem Cameronowi, to widać, że „Jimbo” nadal wie, jak od pierwszej do ostatniej minuty przykuć uwagę widza do ekranu.

Advertisement

Mam nadzieję, że facet nie spocznie na laurach i nie każe na siebie czekać przez następne kilkanaście lat. Zanim jednak zabierze się za kolejne SF w przedziale wiekowym PG-13 (plany nakręcenia Battle Angel na podstawie japońskiej mangi „Gunnm”), niech pokaże cojones i zgodnie z planem wyreżyseruje (we wspólnym projekcie z Zackiem Snyderem, Davidem Fincherem, Markiem Osborne’em, Gore’em Verbinskim oraz Robem Zombie) jeden z segmentów Heavy Metal- Fuck Yeah!

Long Live The King!!!

Tekst z archiwum film.org.pl (22.12.2009).

Advertisement
Advertisement
Kliknij, żeby skomentować

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *