“GEMINI MAN” Anga Lee. Dlaczego kombinacje techniczne powodują, że nowe SF z Willem Smithem wygląda jak gra komputerowa
Czasem chodzę do wirtualnej rzeczywistości, żeby przejechać się fordem mustangiem albo zobaczyć dinozaura. Częściej chadzam do kina, gdzie na płaskim ekranie chcę zobaczyć ciąg tysięcy fotografii, które sprawiają wrażenie ruchu. Jednak niektórzy twórcy zdają się mylić te dwie przestrzenie i chcą dokonać transferu emocji z VR do filmu fabularnego. Ten ostatni rządzi się jednak innymi prawami i nawet gdyby za jakiś czas pochłonął inne media i przejął ich cechy, to wciąż będzie robił to na użytek swojej istoty, czyli pokazywania odbiorcy historii, a nie – wsadzania go między aktorów a obiektyw kamery jako postronnego obserwatora na planie filmowym.
Kiedy zobaczyliśmy trailer najnowszego filmu Anga Lee, razem z moim redakcyjnym kolegą, Krzysztofem Waleckim, uznaliśmy zgodnie, że tego typu obraz daje wrażenie, że oglądamy relację z planu filmowego, na którym Lee kręci film z Willem Smithem. W dodatku – film nafaszerowany efektami specjalnymi. Ta relacja, tak bliska, wydawała się jednocześnie tak sztuczna. Wszystko za sprawą trzech spraw: technologii 3D, obrazu w rozdzielczości 4K i liczbie 120 klatek na sekundę. Przyspieszone tempo, wrażenie idealnej płynności ruchu, uderzająca czystka i klarowność obrazu kłóciły się ze zmysłami, które oparte są przecież na eliminowaniu niedoskonałości. W sytuacji odbioru perfekcyjnego obrazu występuje efekt, który można porównać do zjawiska doliny niesamowitości (w skrócie: widząc robota, człowiek ma tym większe poczucie niepewności i strachu, im bardziej ludzki wydaje się humanoidalny obiekt). Próbowano tego wcześniej, chociażby w formie obrazu trójwymiarowego, który miał rzucić widza w środek akcji, a stał się jedynie kilkukrotną ciekawostką – która zresztą próbowała wepchać się do kina po raz drugi. Wydaje się jednak, że widzowie są odporni na pewne wymuszone zmiany, które polegają jedynie na próbach zwiększenia przewagi techniki nad człowiekiem.
Jakimś dziwnym trafem za każdym razem, gdy dzieje się coś, co chce wyprowadzić filmową materię z dwuwymiarowego okna, widzowie od razu wyczuwają fałsz. Oczywiście nie jest tak zawsze – na przykład taki Avatar (którego nawet niezbyt lubię) od początku planowany był jako widowisko trójwymiarowe. James Cameron wypełnił obietnicę i dał nam nowy rodzaj doświadczenia. Obejrzeliśmy, część nas się zakochała, poszliśmy dalej. Wciąż oczekujemy od kina przede wszystkim pasjonujących historii, dla nich gotowi jesteśmy wybaczyć niedoróbki obrazu, dźwięku, niedostatki montażu, felery, kiksy i inne rozpraszacze. Ang Lee chce pójść jednak o krok dalej, w dodatku w odwrotną stronę i zmasakrować zmysły widza wszystkimi możliwymi środkami. Cieszy chęć do eksperymentów, ale już nie raz i nie dwa przekonaliśmy się, że większa liczba klatek działa raczej denerwująco. W dodatku – przekonaliśmy się między innymi za sprawą poprzedniego filmu Tajwańczyka. Zawsze jednak znajdzie się jakaś linia obrony takiej decyzji: Najdłuższy marsz Billy’ego Lynna porównywał wojenne bohaterstwo do telewizyjnego show i faktycznie film wyglądał jak odcinek Mam talent. Mam jednak wrażenie, że taki argument to jak chwalenie programów typu Dlaczego ja? za to, że mają realistyczną scenografię i kostiumy.
Słowem, nie lubię hiperrealistycznego obrazu. Immersja odbywa się dla mnie na poziomie opowieści i graficznego jej przedstawienia, a nie – złożoności zaserwowanych komunikatów. Filmowy obraz nigdy nie będzie idealnym odtworzeniem rzeczywistości, wiec nie ma sensu zbliżać się, jak to tylko możliwe. Pewnego progu się po prostu nie przeskoczy. Nie zanosi się na to, żeby ludzie kiedykolwiek przestali czytać książki – i za kilka tysięcy lat może znaleźć się jakiś miłośnik tradycyjnego, prehistorycznego nasiąkania informacjami – nie zanosi się również na to, by kino, młode co prawda, ale jednak już usystematyzowane, miało zmienić się w jakieś inne medium i na zawsze odejść od swoich korzeni, czyli płaskiego obrazu wykonanego na wzór najlepszych płócien, przekazywanego widzowi w dwudziestu czterech klatkach na sekundę. Mimo to ciekawie jest widzieć próby stworzenia nowej jakości, która wydaje się skazana na porażkę.