search
REKLAMA
Felietony

Co ma wspólnego TELEWIZOR z KRYTYKIEM FILMOWYM? Historia

Odys Korczyński

30 listopada 2019

REKLAMA

Sytuację idealnej komplementarności między wystawienniczym i percepcyjnym celem dzieła (teatr, kino) a jego metodyczną oceną (obecny na widowni recenzent) zmieniło pojawienie się telewizji. W pewnym, bardzo daleko analogicznym sensie kina studyjne weszły do naszych domów, jeśliby odnieść sytuację z dzisiaj, kiedy istnieją multipleksy, do lat 50. i 60., kiedy istniały wyłącznie mniejsze kina o innej filozofii działania i domowe, zaciszne salony z telewizorami. W okresie popularności telewizorów kineskopowych, gdy recenzenci zaczęli brać na warsztat nie tylko pełnometrażowe filmy, ale i programy telewizyjne, seriale, kabarety i nową formę teatru, wyświetlaną na żywo bądź w retransmisjach, konieczność bywania w kinie, żeby napisać recenzję, powoli przestawała być obowiązkiem i powinnością, no chyba że mowa o premierach. Oczywiście musiało upłynąć jeszcze wiele lat, zanim nastąpiły w praktyce zmiany, o których piszę, lecz kineskopowa telewizja je rozpoczęła, przynajmniej teoretycznie. Jeśli chodzi o teatr i sytuację, gdy recenzent siedzi na widowni, to jest ona modelowa, ponieważ zachodzi idealna zgodność między warunkami, jakie musi spełniać recenzent (bytność na przedstawieniu) i natywnym celem ocenianego dzieła (teatr ma być oglądany na żywo – po to powstał). Inaczej mówiąc, recenzent doświadczał zmysłowo podczas przedstawienia maksimum wrażeń, jakie mógł przyswoić w ramach konkretnego rodzaju sztuki. Nie było żadnego kanału pośredniczącego, a więc tym samym skrzywiającego odbiór. Jedyną barierą między nim a efektem działania twórców były biologiczne zmysły i wyuczona uprzednio siatka pojęciowa umysłu. No, ale tego nigdy nie przeskoczymy.

Telewizor postawił krytykom pierwszą barierę. Od czasu, gdy ludzie zaczęli patrzeć w lampy analogowych kineskopów, zmniejszyły się również ich wymagania, a przecież przeliczana na piksele ilość danych możliwych do zarejestrowania na celuloidowej taśmie się zasadniczo nie zmieniła. To zresztą ciekawe zjawisko socjologiczne i epistemologiczne, jak łatwo telewizja ze swoją raczkującą jakością wyświetlanego obrazu zastąpiła wrażenia bycia na widowni, a później obecności w kinie. Te zmiany niewątpliwie dotknęły także świat recenzji. Tak przynajmniej mogło się wydawać, że to nagłe zejście jakościowe w odbiorze filmów, wręcz zrównanie go do czarno-białego, a później kolorowego, kwadratowego pudełka, gdzie w porównaniu z kinem „nic nie widać”, doprowadzi do zmniejszenia wymagań i starań samych reżyserów. Fakt, niektórzy zaczęli kręcić filmy specjalnie dla telewizji, co widać po tych produkcjach na pierwszy rzut oka. Na szczęście jednak format panoramiczny i wysokojakościowy przetrwał, aż do nadejścia wybawienia w postaci cyfrowego obrazu i płaskich ekranów o proporcjach 16:9. Bo umówmy się, jaki wybór mieliśmy, gdy panowały kineskopowce?

Niewielki. W naszej polskiej rzeczywistości sukcesem było posiadać jakikolwiek telewizor, najczęściej czarno-biały. Nasz sztandarowy telewizor Wisła z połowy lat 50. wyświetlał 250 linii i miał jeden kanał. W latach 70. sytuacja lekko drgnęła, ale kolorowe odbiorniki wciąż były synonimem luksusu – telewizor był towarem reglamentowanym, dostępnym na talony. Dopiero pod koniec lat 80. do polskich rodzin na stałe dotarła kolorowa telewizja. Przy tym przez cały ten okres użytkownicy mieli dostęp do kilku modeli na naszym rodzimym rynku – Neptun, Rubin – względnie w Pewexie mogli nabyć za dolary jakiś astronomicznie drogi zagraniczny model, np. Otake o przekątnej 21 cali. Wyboru wielkości również nie było, zarówno u nas, jak i na Zachodzie. Telewizor 30-calowy uznawano za naprawdę wielki. Wynikało to z technologicznych ograniczeń w produkcji lamp kineskopowych (m.in. ich ciężar). Rozpiętość jakościowa pomiędzy modelami także nie była kolosalna. Oczywiście można było dostrzec różnice jakościowe, gdy porównywało się modele oddalone od siebie o ponad 10 lat na naszym rodzimym rynku i stawiało je naprzeciwko kineskopom robionym w technologii Trinitron opatentowanej pod koniec lat 60. przez firmę Sony.

Krótko mówiąc, przeciętny użytkownik nie miał świadomości tego szaleńczego wyścigu po coraz wyższą rozdzielczość obrazu, bo jej organoleptycznie nie widział, ewentualnie mógł zwrócić uwagę na stopień ostrości obrazu, reprodukcję koloru i częstotliwość odświeżania. Po prostu teoretycznie nie wiedział, co to jest gęstość pikseli i jak się ją mierzy. Krytycy filmowi również. Trudno dzisiaj uwierzyć, że można było skakać pod sufit i chwalić się, gdy w salonie stał model 25-calowy z telegazetą. I co najważniejsze, telewizja analogowa radykalnie zaniżyła jakość seansu w stosunku do ilości danych zapisanych na taśmie filmowej i tym samym możliwych do wyświetlenia. Stała się wąskim gardłem zarówno dla widza, jak i twórców. Stąd nawet ukuło się przekonanie, że film telewizyjny z natury jest gorszy ­– przede wszystkim tańszy, sfilmowany w innych proporcjach dostosowanych do formatu 4:3, gorzej udźwiękowiony, w obsadzie bez pierwszoligowych aktorów itp.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA