search
REKLAMA
Felietony

BOJĘ SIĘ (O) ZNACHORA. Netflix, nie umiecie czytać…?

Na wstępie uprzejmie zaznaczam, że wiem, co to adaptacja, a co ekranizacja. I wiem, co znaczy „inspirowany”. A mimo to wcale to, co robi Netflix, nie wkurza mnie mniej.

Agnieszka Stasiowska

19 lipca 2023

REKLAMA

Na świecie jest masa książek. Naprawdę, materiału literackiego jest od groma i można się w nim nurzać jak Sknerus McKwacz w monetach. Jednak, uwaga, nie do tego on co do zasady służy.

Książki się – macie pojęcie? – CZYTA, czasami przeżywa, czasami zapomina. Są lepsze, gorsze, niektóre zyskują miano kultowych, niektóre trafiają na niechlubny stos określany mianem badziewia. Niektóre, o zgrozo, trafiają na ekrany. Za starej pierwej był to proces dość prosty. Historia przedstawiona na kartach książki zachwycała kogoś właściwego do tego stopnia, że wynajmowało się scenarzystę lub cały zespół, który przerabiał ją na historię filmową, studio klepało budżet i voilà! ruszała ta magiczna machina. Efekt bywał różny, ale dzięki temu powstały takie perełki jak np. Przeminęło z wiatrem czy Ben Hur. Jasne, na potrzeby procesu dokonywało się kosmetycznych zmian, Scarlett O’Hara na przykład straciła większość progenitury, ale ogólnie rzecz biorąc delikwent, który najpierw przeczytał książkę, a potem obejrzał film, opuszczał salę kinową z uczuciem, że jednak było to mniej więcej to samo.

Strzelmy sobie film…

I nagle wszystko się rypło. Ktoś gdzieś uznał, że z materiałem źródłowym można zrobić absolutnie wszystko, łącznie z całkowitym jego pominięciem. Powtórzę – nie mam nic przeciwko idącym odpowiednio daleko adaptacjom. Nie mam też nic przeciwko zabawom tematem (Duma i uprzedzenie i zombie to według mnie niezwykle udana wariacja na temat oryginalnego tekstu Jane Austen, znacznie lepiej oddająca charakter bohaterów niż w pewnym sensie poprawna, a mimo to tragicznie drętwa wersja z Keirą Knightley i Matthew Macfadyenem). Wkurza mnie, kiedy z materiału źródłowego zostają tylko nazwiska.

Celuje w tym platforma Netflix. Co ciekawe, przy nowszych produkcjach, takich jak np. Cień i kość na podstawie cykli powieści Leigh Bardugo, problem nie występuje. To poprawna adaptacja, w której zmiany w stosunku do oryginału powieściowego są w zasadzie kosmetyczne i nie szkodzą historii jako takiej. Dlatego właśnie mam taką teorię, że naród, a zwłaszcza zatrudniony przez platformę, nie czyta zbyt wiele. Umówmy się, Bardugo czy Quinn (autorka serii o rodzinie Bridgertonów) tworzą produkty bardzo łatwe w odbiorze. Nawet przelatując niedbale wzrokiem większość tych upierdliwych literek, można z grubsza ogarnąć, co się dzieje. Wiem z autopsji. Zresztą, skupienie na treści ulatuje im bliżej końca, i w tych rejonach zwykle Netflix pozwala sobie na większą jakby dowolność, nieco odlatując ze scenariuszem. Damy radę, mówią sobie, grunt to zerknąć na kilka ostatnich stron.

…i po koniaczku

Jane Austen to niestety inna para kaloszy, tutaj proces czytelniczy wymaga odrobiny wysiłku. Na szczęście ekranizacji i adaptacji było już tyle, że czytać nie trzeba w ogóle. Wystarczy obejrzeć jedną czy drugą ekranizację takich Perswazji i już mniej więcej jarzymy, o co chodzi. Tyle że nie bardzo wiadomo, czym się tu jarać, bo smętne to jakieś takie, Anna się snuje i narzeka, kapitan patrzy i wzdycha… Nuda, panie, nuda. Dla współczesnego widza absolutnie nie do przyjęcia. Weź tam, jeden z drugim, podkręć to trochę, tak bardziej w kierunku Bridget Jones, jak już musi być o samotnej babie, to niech będzie z jajem, bo przecież nikt tego inaczej nie obejrzy. I cyk! Mamy produkt finalny – główną bohaterkę, która ze swoim literackim odpowiednikiem ma tyle wspólnego, co toster ze szczoteczką do zębów. Rechocząc swawolnie nad kieliszkiem wina, nabija się ta nowa Anna z naiwnego czytelnika, który chciał zobaczyć kolejne wcielenie złamanej przez jedną niewłaściwą decyzję, ale uczącej się na swoich błędach bohaterki. Nic z tego, mój drogi. Nic z tego. Masz, golnij sobie, na trzeźwo się przecież nie da…

 

Będę grał w grę!

Czytać przecież nie trzeba. Wystarczy zagrać w grę. A gra, jak wiadomo, produkt mocno interaktywny, podlega ciągłym zmianom. To i my sobie zmieńmy. Jest ten wiedźmin, jest ten bard, fajnie, czyli główny i sidekick, ogarniamy. Mają miecze i konie, to zrobimy z tego coś w rodzaju Króla Skorpiona, bo tak najłatwiej. Geralt jest zatem tym przystojnym, obleganym i zawsze na propsie, a Jaskier tym irytującym, uganiającym się za nim jak podekscytowany ratlerek, pakującym się w kłopoty. Brakuje jeszcze laski w zwiewnych szatach i dzieciaka. O, to też jest? Super, to lecimy standardowo z potworkami i magią. Że nie tak było w książce? A co za różnica, grunt, że się sprzeda, zawsze się przecież sprzedawało, patrzcie, jaką The Rock karierę na tym zrobił… Na odczepnego wprowadzimy kilka wątków z powieści w kolejności całkowicie dowolnej i niech ci mordaczący się, co czytali, zamkną paszcze. Krzywdy im nikt nie robi.

Pomieszanie z poplątaniem

Nie, naprawdę nie robi! Patrzcie na pana Tomasza! To my wyciągnęliśmy go z mroków niepamięci! Bo przecież dziś o Panu Samochodziku mało kto pamięta. Lata temu tak, był szał ciał i uprzęży, drukowali to w odcinkach w „Świecie Młodych” i biedna polska młodzież zaczytywała się do utraty tchu. Ale dziś? Kogo dziś obchodzą osadzone w realiach PRL-u powieści o historyku sztuki, łysiejącym, cherlawym, który na polecenie ówczesnej władzy – z którą zresztą nader chętnie zawsze współpracował – poszukuje zaginionych zabytków? Kto dziś będzie się przebijał przez drętwe ideolo i wykłady historyczne, żeby śledzić akcję? Nikt.

Ale my! My zrobiliśmy z pana Tomasza Indianę Jonesa i Bonda w jednym! Nadęty, pewny siebie, błyszczący podczas konferencji prasowych, bije, skacze, rzuca nożami! Ba, nawet jedna z jego przeciwniczek ma ostrza w butach, zupełnie jak w słynnej już scenie bondowskiej z Seanem Connerym! (I dokładnie tak samo wdzięcznie nimi macha…) Na historii znać się nie musi, bo to dla widza męczące, wystarczy, że pokaże do kamery tandetny krzyż z tombaku i już wiemy, czego szukamy. Środek wypełnimy feminizmem czwartej fali, garażem z gadżetami i bezsensownym mordobiciem i fru, zmierzamy do końca. A koniec to bez mała ostatnia krucjata Indy’ego, są wzniosłe wartości, kolorowe światełka, mało subtelne eksplozje i – oczywiście – odrobina magii. Bo znów – nie mając pojęcia, co tak w zasadzie robimy, lecimy na utartych schematach.

I to nie jest nasze ostatnie słowo!

Netflix robi Znachora. Powinnam się cieszyć, to wspaniała historia, i rzeczywiście być może wymaga odświeżenia, bo ekranizacja z roku 1981 (kolejna po pierwszej wersji z roku 1937, lecz zdecydowanie bardziej znana polskim widzom), choć w znakomitej obsadzie, dziś może już odrobinę trącić myszką. Chciałabym więc, ale… boję się. Słyszałam już, że w nowej wersji nie będzie Wasyla. Nie wiem, na ile to prawda, ale wyjątkowo łatwo mi w to uwierzyć, bo mogę się założyć o grube pieniądze, że jak zwykle nikt nie czytał i nie rozumie, jak ważna to była dla fabuły postać. Bez niego… obejrzę, żeby zobaczyć, pod co tym razem podepnie się tę historię, żeby się dobrze sprzedała. Może Kosiba będzie jak House, z wkurzającą pewnością siebie, gestykulując nad miską z kaszą, stawiał bezbłędne diagnozy, na zmianę sarkoidoza i toczeń?

To jest szczególny rodzaj lenistwa, ubierać stare schematy w gotowe nazwiska. Kiedyś jeszcze robiono niewielki wysiłek i próbowano te same, sprawdzone motywy ubierać w nowe historie. Jak widz obejrzał Conana Barbarzyńcę, to mniej więcej wiedział, czego oczekiwać po Czerwonej Sonji i Królu Skorpionie. Teraz robią jakieś dziwaczne hybrydy nośnych, znanych haseł z ogranymi ramotami. Sprawdzonymi, tak, ale wtórnymi do bólu i wypaczającymi kompletnie charaktery, realia, historie znanych i lubianych postaci. Nie tylko Netflix to robi, oczywiście, ale niestety powoli staje się to jego znakiem rozpoznawczym. Szkoda, bo gdyby ktokolwiek z platformy naprawdę pochylił się nad tym, co bierze do ręki, i odświeżył to tak, żeby zachować, no cóż, oryginalność oryginału, wszystkim wyszłoby to na dobre. Na razie, w eter lecą jeden za drugim, jednakowe jak żony Hollywood spod igły tego samego chirurga plastycznego, urągające swoim źródłom, buble.

Agnieszka Stasiowska

Agnieszka Stasiowska

W filmie szuka różnych wrażeń, dlatego nie zamyka się na żaden gatunek. Uważa, że każdy film ma swojego odbiorcę i kiedy nie przemawia do niej, na pewno trafi w inne, bardziej skłonne ku niemu serce.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA