Zagraj to jeszcze raz, Sam. KIEPSKIE FILMY, które zasługują na REMAKE
Kiepskie filmy niekoniecznie mają złe fabuły. Patrząc na całą historię kina, przykładów takich produkcji można by znaleźć co najmniej kilkaset. Wszystkie zasługują na zrobienie ich jeszcze raz, tym razem lepiej. A teraz, żeby była jasność – co oznacza, że owe filmy są złe albo kiepskie? Kiepskie, a więc niesprawnie technicznie zrealizowane, słabo zagrane aktorsko, amatorsko zmontowane, okraszone źle dobraną muzyką, a czasem po prostu staromodnie nakręcone. To znaczy, że od chwili premiery upłynęło aż tyle czasu, że zmieniły się diametralnie oczekiwania i percepcja widza oraz trendy i możliwości kinematograficzne. Określenie „kiepskie” jest pod tym względem relatywne, niemniej takie relikty filmowe poprzednich epok kwalifikują się do powtórnej realizacji, żeby nie pochłonął ich czas, bo pomysły i historie w nich przedstawione niejednokrotnie są genialne, lecz droga do umysłów odbiorców powinna być nowocześniejsza.
Określenie „lepszy remake” bywa kłamliwe. Współczesne kino co chwilę pokazuje nam na to bolesne dowody. Potraktujmy jednak sprawę nieco bardziej idealistycznie i załóżmy, że po to się kręci jakiś tytuł ponownie, żeby naprawić błędy dotychczas w nim popełnione, a czasem opowiedzieć tę samą historię w inny artystycznie sposób. Bo przecież kto powiedział, że ma obowiązywać jedna wizja? Poza tym kolejne realizacje tej samej historii, zwłaszcza gdy dzieli je kilkadziesiąt lat, bywają ciekawym eksperymentem i naukowym socjologicznie przykładem tego, jak zmieniają się gusty widzów oraz sama sztuka filmowa, funkcjonująca w ciągłej relacji do czasów, w których powstaje.
Żołnierze kosmosu (1997), reż. Paul Verhoeven
Mam świadomość, że się powtarzam, ale co poradzę, że akurat ten film idealnie pasuje do układanych przeze mnie zestawień. Nie ja go nakręciłem i wcale specjalnie go nie krytykuję. On po prostu sam nachalnie wystaje jak paskudny kleszcz z moich ukochanych produkcji science fiction, w tym również tych nakręconych przez Paula Verhoevena. Cenię go jako reżysera, czemu dałem wyraz między innymi w zestawieniu najlepszych ról nieodżałowanego Rutgera Hauera i w recenzji Pamięci absolutnej. Żołnierze kosmosu będą jednak dla mnie zawsze bolesnym kuriozum, filmowym porońcem, kreaturą godną publicznego rozczłonkowania, a zarazem niezłą historią z wieloma sprzecznymi perspektywami polityczno-egzystencjalnymi do analizy, którą z chęcią powierzyłbym reżyserowi bardziej szanującemu widza. Przypomnę tylko, że produkcja Verhoevena została nakręcona na podstawie książki Roberta A. Heinleina. Sama powieść nie należy do wybitnych językowych osiągnięć literatury współczesnej, Jest za to wartym uwagi traktatem o tym, jak gwałtownie Amerykanie reagowali na komunistów, jakie sprytne metody socjotechniki stosuje nazizm i wreszcie – co się może stać z człowiekiem, gdy jego prawa oraz człowieczeństwo uzależni się od militarystycznie pojmowanej państwowości. Niestety, nic z tych kontrowersyjnych wniosków w Żołnierzach kosmosu nie zostało, a jeśli Verhoeven faktycznie miał plany pokazania, do czego prowadzi wojskowy totalitaryzm, to po prostu nie złapał równowagi między pastiszem a patosem okraszonymi w jego „kultowym dziele” mnóstwem tanich efektów specjalnych i drewnianą grą aktorską. Po remake’u spodziewałbym się, że sprzeciw Heinleina wobec totalitaryzmu i nazizmu, tak dwuznacznie wyrażony na kartach jego powieści, odpowiednio wybrzmi i nie zgubi się wśród tandetnej formy, za pomocą której reżyser chciał za wszelką cenę zrealizować swoją wizję artystyczną.
Pięćdziesiąt twarzy Greya (2015), reż. Sam Taylor-Johnson
Przyznam się, że mój apetyt i nastawienie przed seansem były mocno napięte, a skończyło się falstartem albo zaledwie grą wstępną. Może w ogóle to było jakieś lizanie przez szybę we śnie, a po obudzeniu zrozumiałem, że to wielki zawód zamiast wzwodu. Wydawało mi się, że Jamie Dornan w roli Greya i Dakota Johnson jako jego nałożnica Anastasia wręcz się nie lubią, a już na pewno jako filmowe postaci nie podniecają. Ich relacja przypominała seks na 30-stopniowym mrozie i to w ubraniu, gdzieś w dziurawym igloo. Filmowe dziewictwo głównych bohaterów przełożyło się na temperaturę opowieści. A to przecież tak chodliwy temat. Do tego stopnia, że w naszym kraju pojawiła się Blanka Lipińska, która postanowiła napisać polskiego Greya. Mało tego, jest ona również producentką naszego rodzimego filmu o seksualnej znajomości między niedoświadczoną dziewczyną z branży hotelarskiej a nieziemsko bogatym mężczyzną o osobliwych gustach seksualnych. Tak więc sądziłem, że film Taylor-Johnson będzie mocny, może nawet na tyle, by jakieś grupy z różańcami w rękach i ze świętymi obrazkami na piersi zbierały się przed kinami i odprawiały zbiorowe modły o nawrócenie twórców i widzów. Właśnie tego oczekuję od remake’u. Mocy wpływania na zachowanie. Film powinien oscylować gdzieś na pograniczu porno w stylu BDSM a dramatu psychologicznego z rozbudowaną fabułą, może również niemarkowanymi scenami erotycznymi. Powinien wbijać ludzi w fotel, gdyż po publikacji książki apetyty widzów są naprawdę rozbuchane, niemal tak mocno jak chuć Christiana Greya.
Podróż na księżyc (1902), reż. Georges Méliès
Kiedy pisałem, że niektóre filmy zasługują na remake nie tylko ze względu na słabą jak na czasy ich kręcenia realizację, a dlatego, że zmieniły się zarówno percepcja widza, jak i epoka w dziejach człowieka, miałem na myśli między innymi właśnie Podróż na księżyc. Znalazłoby się jeszcze i kilka innych tytułów, na przykład Metropolis, lecz temat transhumanizmu jest dzisiaj mocno eksploatowany, natomiast surrealistyczne podróże w kosmos już nie. Wiem, że dla wielu miłośników starego kina dzieło Mélièsa na zawsze pozostanie niepowtarzalne. Zgadzam się, takie właśnie jest. Kto jednak współczesnym twórcom zabroni zainspirować się nim i potraktować jak szkic pełnometrażowego filmu, napakowanego onirycznymi wyobrażeniami jak pomarańcza goździkami na święta? Méliès jako artysta z pewnością by się nie obraził. Nie każdy jednak reżyser mógłby się tego podjąć. Szczerze mówiąc, mam na myśli tylko jednego współczesnego twórcę – Terry Gilliam ma doświadczenie w takich szaleńczych podróżach daleko poza granice zdrowego rozsądku. A co do tytułowej kiepskości Podróży na księżyc, chyba dla każdego jest jasne, że patrząc na film z dzisiejszego punktu widzenia bardziej jak na eksperyment, można go uznać za kiepski realizacyjnie, nawet jak na tamte czasy. Jest osobliwością, początkiem drogi, tak samo jak kiedyś samochody zasilane parą. Taka ich forma się dzisiaj nie przyjęła. Film science fiction – i w ogóle film – również okrzepł w pewnych aktualnych do dzisiaj ramach. One wciąż ewoluują, tyle że już znacznie wolniej. Sentyment powinien więc zawsze ustąpić przed racjonalną oceną.
Flash Gordon (1980), reż. Mike Hodges
Cóż to była za opowieść, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem. Tysiące barw, refleksów, pończoszniczych zmiękczeń, ręcznie malowanych teł. Coś wspaniałego. Po latach jednak, gdy moja wyobraźnia nieco dojrzała (nie twierdzę, że jakoś kolosalnie), ów blichtr lat 80. zmętniał i wyblakł, pozostała natomiast historia – plastyczna, pobudzająca myśli, wielowątkowa, na pewno godna odświeżenia w zupełnie innych stylistycznie ramach. Wiem, że miłośnicy produkcji powiedzą: ale jak powtórzyć coś tak kultowego, z takimi aktorami, z muzyką Queen? Nie mam na myśli ślepego powtarzania. Chodzi mi o powtórną adaptację komiksu. Niekoniecznie przecież nowy twórca ma się sugerować filmem Hodgesa sprzed 40 lat jak matrycą. Wręcz przeciwnie. Lepiej, żeby tego nie robił, a historię opowiedział na nowo, by pokolenie dzisiejszych nastolatków zainteresowanych popkulturą mogło na nowo zakochać się w przygodach amerykańskiego futbolisty przypadkiem wplątanego w fantastyczną historię. Co do obsady, faktycznie we Flashu Gordonie zagrały gwiazdy (Dalton, von Sydow, Muti), lecz główna rola Sama J. Jonesa zawsze pozostawała gdzieś w ich cieniu. Remake również musiałby to zmienić. Kreacja Flasha powinna nie pozostawiać wątpliwości, że stoi za nią aktor, który już jest gwiazdą, gdy ją odtwarza, i będzie nią przez co najmniej 10 lat po premierze. Flash po prostu musi być ikoną na miarę swojego przeciwnika, Imperatora Minga (Max von Sydow). Z pewnością rola zapijaczonej gwiazdy odcinającej kupony od przeszłych wyczynów jak Jones w Tedzie nie jest dobrym zwieńczeniem kariery bohatera ponadczasowych komiksów, do których ciągle wraca się z gęsią skórką na rękach.