Zagraj to jeszcze raz, Sam. KIEPSKIE FILMY, które zasługują na REMAKE
Hiszpanka (2014), reż. Łukasz Barczyk
Najpierw wątpiłem, czy dobrze zrobiłem, kupując bilety do kina. Polskie, tanie wizualnie kino można przecież z powodzeniem zobaczyć na małym ekranie. Po kilku minutach oniemiałem, że jednak nie wtopiłem i mam przed oczami sensacyjno-wojenną superprodukcję z nutką realizmu magicznego. Polskie kino miało niepomierną szansę mnie pozytywnie zaskoczyć. Niestety, gdzieś po 20 minutach coś zaczęło mnie uwierać i bynajmniej nie był to rozsypany pod tyłkiem popcorn ani myszkująca dwuznacznie w poszukiwaniu słomki od mojego napoju ręka sąsiada. To film zaczął pikować w dół z szybkością Tupolewa (o nim będzie poniżej) przez las krzyży, czy tam, jak kto woli, las brzóz. Reżyser stopniowo tracił kontrolę nad narracją i mnożącymi się wizualnymi wodotryskami, aż skończył na żenującym dnie, próbując sensacyjnie opowiedzieć świetną historię tego udanego polskiego powstania. Trzeba przyznać, że bardzo pomógł mu w tym Crispin Glover. Miał być niewątpliwym smaczkiem ze względu na swoją filmografię (m. in. Powrót do przyszłości), a stał się wielkim gwoździem do trumny reżysera Barczyka. Zastanawiam się, czy sposób gry Glovera był jego autorskim wymysłem, czy ktoś tak go poprowadził. Trudno stwierdzić. Może taki był efekt współpracy polskiej ekipy z obcojęzycznym aktorem? Może coś zawiodło w komunikacji? Niemniej osiągnięto tragiczny efekt. Wiem, że jeszcze nie czas na remake. Musi upłynąć trochę lat, jednak temat powstania wielkopolskiego jest boleśnie niewykorzystany. Dobrze by było, żeby Hiszpanka stała się lekcją dla przyszłego reżysera i scenarzysty, jak nie należy opowiadać tej historii.
Smoleńsk (2016), reż. Antoni Krauze
To nie jest kiepski film. To zwykły gniot najgorszego sortu, pasujący sposobem narracji do kronik z czasów, kiedy w Polsce panował komunizm w wersji stalinowskiej, filmopodobny produkt obrażający intelekt widzów, zrobiony bardziej w stylu Klanu niż kinowej fabuły. Jaka to ironia, wprost chichot dziejów, że w demokratycznym państwie kręci się z publicznych środków film takimi metodami? Katastrofą polskiej edukacji były wycieczki szkolne na tę produkcję, podobnie jak dzisiaj obrazą dla intelektu uczniów są seanse propagandowej laurki dla walczących o zakaz aborcji katolików pod tytułem Nieplanowane. Zważywszy właśnie, że jest tak źle – a produkcja Krauzego traktuje o bezprecedensowym wypadku w dziejach polskiej władzy po II wojnie światowej – jak również biorąc pod uwagę nasz własny interes narodowy, polscy filmowcy powinni kiedyś jeszcze zmierzyć się z tym tematem. Nie po to, żeby utwierdzać pewną grupę ludzi z różańcami w rękach o teoriach spiskowych i nowym rosyjskim najeździe na ich ukochaną ojczyznę z Chrystusem jako królem, lecz przede wszystkim dlatego, by młode pokolenie nauczyło się patrzeć na naszą historię z krytycznym dystansem. Smoleński wypadek ma duży potencjał na thriller kryminalno-katastroficzny. Musi tylko upłynąć kilkanaście, a może i kilkadziesiąt lat, zanim opowieść dojrzeje do ekranizacji. Może również muszą umrzeć ludzie, którzy są emocjonalnie związani ze smoleńskim wypadkiem, z Kaczyńskimi, PIS-em i ówczesnym PO. Atmosfera się oczyści, a filmowcy opowiedzą moim wnukom tę historię z zachowaniem minimum obiektywizmu i reguł pozbawionego ideologizacji kina.
Ziemiomorze (2004), reż. Robert Lieberman
Moja miłość do tej historii od dzieciństwa pozostaje niezachwiana. Czytałem historię Ziemiomorza kilkakrotnie w łączonym przekładzie Stanisława Barańczaka i Piotra W. Cholewy oraz w oryginale. W każdym przypadku z przekonaniem stwierdzałem, że Ursula K. Le Guin poprzez słowa umiała narysować w mojej wyobraźni obrazy ponadczasowe. Ged, Ogion, kapłanki Atuanu, Tehanu, a nawet malutkie stworzonko o imieniu Otak, którego wciąż mi jest żal, funkcjonują w mojej osobowości jako wzorce postaci, archetypy, tak głęboko scalone ze mną, że możecie sobie tylko wyobrazić, jak bardzo chciałem zobaczyć je chociażby przez chwilę na ekranie, naiwnie szukając potwierdzenia moich konfabulacji. Długo nie wiedziałem, że powstanie film o Ziemiomorzu, a to właśnie na niego od małego czekałem. Za to kiedy już się dowiedziałem, że nareszcie zostanie wyemitowany, nie miałem telewizji z kanałem Hallmark. Wreszcie się udało. Leciał wiele lat temu późno w nocy, więc nagrałem go na wideo. To był ostatni film, jaki w ten sposób pozyskałem na ostatnim, wielogłowicowym magnetowidzie stereo firmy Samsung połączonym z odtwarzaczem DVD. Życie sprzętu zakończyło się wielką telewizyjną klapą, bo z przerażeniem przekonałem się, że moje wyobrażenia postaci z Ziemiomorza w niczym nie przypominają tych, które zobaczyłem na ekranie. Ziemiomorze Roberta Liebermana to tania, telewizyjna produkcja prześlizgująca się scenopisarsko po opowieści jak Wiedźmin po śniegu na moim One X, kiedy próbuję wejść tam, gdzie programiści gry tego nie przewidzieli. Odbiłem się od tego filmu jak piłka od brudnej ściany. Kasetę wyrzuciłem. Magnetowid skończył w elektrośmieciach po kilku latach kurzenia się gdzieś w ciemnym kącie szafy. Wciąż zatem czekam na superprodukcję filmową, która odda ducha prozy Ursuli K. Le Guin, a Ged wraz z Otakiem ożyją w niej przynajmniej w kilku procentach, odpowiadając na ekranie na te wszystkie obrazy i związane z nimi uczucia, które od dzieciństwa mam w głowie.