Twórca ANDROIDÓW. 5 najlepszych filmów RIDLEYA SCOTTA
Przez lata kariery trwającej od lat 60. Ridley Scott zapracował sobie na miano z jednej strony wizjonera, a z drugiej filmowego karierowicza, skłonnego do traktowania tandety jak wielkiej sztuki. W istocie w swoje 83. urodziny z całą pewnością może o sobie powiedzieć, że jest wielkim twórcą, który zmienił historię kina, głównie z gatunku science fiction, chociaż jego dokonań w kinie historycznym również nie można pominąć. Poniższy wynik wynosi więc 3:3, fantastyka została zrównoważona produkcjami kostiumowymi. Tak się złożyło, że zabrakło sensacji. Tę działkę znacznie lepiej zagospodarował nieżyjący już brat Ridleya – Tony.
Pojedynek (1977)
Honor – egoistyczna wizja siebie, która nie znosi przeciwnego zdania – taka definicja głównej przyczyny pojedynków idealnie pasuje do historii abstrakcyjnego konfliktu Armanda d’Huberta (Keith Carradine) i Gabriela Ferauda (Harvey Keitel). Ridley Scott zadebiutował z tzw. przytupem. Nakręcił film na podstawie świetnej opowieści Józefa Konrada Korzeniowskiego, dobrze oddając jej klimat, mimo że – jak można by sądzić – język zastosowany w opowiadaniu mógł to znacznie utrudnić. Jako fan pisarstwa Korzeniowskiego z wielką radością mogę stwierdzić, że sceny pojedynków między d’Hubertem a Feraudem nie tylko zostały odtworzone z charakterystycznym dla pisarza dramatyzmem, ale i zachowały pewien irracjonalny, niekiedy wręcz komediowy sznyt. To doskonałe zrównoważenie i nietuzinkowa estetyka zapewniły Pojedynkowi stałe miejsce w historii gatunku filmów kostiumowych, a spoglądając z perspektywy czasu na całą filmografię Ridleya Scotta, on jako reżyser zdobył konieczne doświadczenie do nakręcenia znakomitej 1492: Wyprawy do raju. Pojedynek jednak wygrał z historią Krzysztofa Kolumba – chociaż była ona blisko zrzucenia z piedestału reżyserskiego debiutu Scotta – głównie ze względu na klimat budowany przez muzykę Vangelisa. Mimo wszystko za dużo było w niej blockbusterstwa, a za mało kameralnej refleksji nad ludzkim postępowaniem.
Łowca androidów (1982)
Cena perfekcjonizmu zawsze jest ogromna, a uparty charakter Scotta dał się we znaki całej ekipie. Reżyser ciągle eksperymentował ze światłem i powtarzał ujęcia po kilkadziesiąt razy, wiecznie niezadowolony z efektu. W przypadku ujęć kaskaderskich, nocnych, kręconych przez cały czas w strugach sztucznego deszczu i zapewniającym cyberpunkowy klimat trującym na dłuższą metę dymie z agregatów, taki sposób pracy doprowadził do licznych kryzysów w relacjach między Scottem a całą ekipą. Co ciekawe, nie między nim a aktorami. Oni cały czas sądzili, że biorą udział w projekcie niezwykłym. Mieli rację. Ta wiara w reżysera odcisnęła wyraźne piętno na ich grze. Przetrzymali więc nawet protest koszulkowy, kiedy członkowie ekipy, czując się obrażeni stwierdzeniem Scotta w jednym z wywiadów, że wolałby pracować z Brytyjczykami, założyli T-shirty z napisem „Yes Guv’nor, My Ass”. Zarówno Harrison Ford, jak i Rutger Hauer zagrali role przeżyte do końca, do dna, i niedoścignione w ich późniejszych karierach.
Zdjęcia ukończono 10 czerwca 1981 roku. Ostatni dzień zdjęciowy trwał prawie 30 godzin. Scottowi udało się doprowadzić kaskaderów do takiego stanu, że żaden z nich nie mógł wykonać skoku między budynkami, po którym następuje finałowy monolog Batty’ego. W końcu Rutger Hauer wykonał skok sam po drobnej korekcie odległości.
Jakby tego było mało, publiczność nie zrozumiała treści filmu. Może było za wcześnie na takie kino, a może tak już jest, że zarobić krocie mogą tylko produkcje, w których widz nie musi odwoływać się do swojej wiedzy z zakresu literatury, filozofii i historii, żeby zrozumieć historię. Już chyba wiem, dlaczego Tenet ma tak słabe wyniki. Scott jednak dalej walczył o widza. Przegrał z kretesem. Nawet po dodaniu burzącego całą wymowę produkcji happy endu, kolejnym montażu, ogólnym skróceniu i usunięciu pewnej kontrowersyjnej sceny z udziałem jednorożca Łowca androidów pozostał filmem niszowym i słabo zarabiającym. Niewątpliwie w starciu z wchodzącym w tym samym czasie na ekrany kin E.T. Stevena Spielberga musiał przegrać. I bardzo dobrze. Dopiero po latach, kiedy starsi widzowie dojrzeli do oglądania filmów z dialogami, a nie wyłącznie z cyfrowo modulowanymi odgłosami walk, okazało się, że w historii artystycznego kina science fiction drugiej połowy XX wieku, oprócz Odysei kosmicznej 2001 Stanleya Kubricka, nie nakręcono jeszcze lepszego obrazu.
Obcy – ósmy pasażer Nostromo (1979)
Samoświadomość człowieka jest wspaniałą zdolnością. Dała naszemu gatunkowi szansę stworzenia cywilizacji, czyli jak mawiał Feliks Koneczny, „powtarzalnej międzypokoleniowo metody kształtowania ustroju życia zbiorowego”. Zdolność reflektowania nad sobą miała jednak swoją cenę. Stworzyła mniej lub bardziej zgodne z faktami wrażenie czy też świadomość istnienia tych zakamarków ludzkiej natury, które pokrywa cień zła. Dzieckiem takiego cienia był H.R. Giger, a więc i Ksenomorf. W tym sensie Obcy – ósmy pasażer Nostromo jest filmem o autodestrukcji naszego gatunku, z tym że wtedy jeszcze, przed czasami Prometeusza, widzowie nie za bardzo zdawali sobie z tego sprawę. Chcieli traktować Ksenomorfa jako tajemnicę, byt istniejący tylko jako bezrozumna przyczyna destrukcji, a przecież Obcy to element szerszego, inteligentnego planu, w którym każdy element jest zamierzony z jakże ludzką, zwyrodniałą precyzją.
Zaręczam, że nawet bez poprometejskiej wizji można się domyślić po fabule pierwszego Obcego jego prawdziwego pochodzenia. Był zbyt doskonały, a zarazem na sposób ludzki przewidywalny, gdy chodzi o zachowanie. Postępował jak rodzaj samoświadomej broni, która zapragnęła wyrwać się z rąk twórcy. Dzięki tej interpretacji i wielu innym zabiegom (zdjęcia, muzyka, rozłożenie suspensu prawie do połowy filmu) kinematograficzny potwór zyskał nową twarz, złą, powodującą lęk i, co ciekawe, erotyczną na kształt praktyk BDSM albo erotofonofilii. Nie śmieszył jak dotychczasowe stwory z innych planet, wielkie napromieniowane pająki i niemrawo poruszające się ożywione trupy zjadające mózgi. Pierwsza część Obcego pierwszorzędnie odnowiła w widzach realny strach przed tym, co kryje się w cieniu ich natury, tuż za plecami człowieka zupełnie bezbronnego wobec kosmosu, który w Scottowskiej wizji urasta niemal do dantejskiej metafory piekła z niewielką modyfikacją, kto w nim jest diabłem, kto Bogiem i którym z nich jest homo sapiens. W cieniu kryje się istota stworzona przez nas, która również potrafi tworzyć (David). Ten symetryzm etyczny jest najważniejszym przekazem sagi o Obcym. Może i w kosmosie nikt nie usłyszy naszego krzyku, lecz ostatecznie własnymi rękami wykonamy na sobie wyrok śmierci, gdyż podobnie jak Obcego nasi stwórcy wymyślili nas, bo po prostu mogli.