Connect with us

Publicystyka filmowa

Oryginalne FILMY NETFLIKSA, które ZAPRZEPAŚCIŁY swój potencjał

Oryginalne FILMY NETFLIKSA, które ZAPRZEPAŚCIŁY swój potencjał, to zestawienie rozczarowujących perełek, które mogły zachwycić, a zawiodły.

Published

on

Oryginalne FILMY NETFLIKSA, które ZAPRZEPAŚCIŁY swój potencjał

Z roku na rok oryginalnych filmów Netfliksa powstaje coraz więcej i choć mnóstwo wśród nich produkcji, delikatnie mówiąc, kiepskich, to znajdziemy także prawdziwe perełki. Czasami zaś bywa, że pomysł na papierze wydaje się świetny, podczas gdy w praktyce wypada co najmniej rozczarowująco. W tym zestawieniu skupimy się na właśnie takich utworach – które na poziomie konceptu wyglądały na skazane na sukces, a z powodu podjętych na etapie realizacji decyzji ostatecznie nie osiągnęły pełnego potencjału. Sięgam przy tym zarówno po filmy nastawione na masową publikę, jak i te skierowane przede wszystkim do fanów kina niszowego, jako że w obu przypadkach równie łatwo o brzemienne w skutkach potknięcia.

Advertisement

Velvet Buzzsaw

Kontratak wykorzystywanej w celach komercyjnych sztuki? Jakkolwiek truistycznie to nie brzmi, nie jest to wcale zły punkt wyjścia dla horroru. Po pierwsze, daje ogromne pole do popisu w kwestii projektów potworów i innych straszydeł, jako że twórcy mogą sięgać po najróżniejsze style czy epoki i na ich podstawie tworzyć zapadające w pamięci kreatury.

Po drugie, przy nastawieniu rozrywkowym może pójść w stronę satyry połączonej z czarną komedią i slasherem, dzięki czemu nie musimy oczekiwać od niego błyskotliwego spojrzenia na problem. I chyba tę drugą ścieżkę próbował obrać Dan Gilroy, tylko że jednocześnie nikt nie uświadomił mu, jakie banały przy tym wygłasza. Przez to zamiast jadowitego ukłucia wymierzonego w pretensjonalnych artystów otrzymujemy złośliwe szturchnięcie wymierzone przez pretensjonalnego artystę. Na dodatek kompletnie nieciekawe na poziomie wizualnym, gdyż malownicza przestrzeń galerii sztuki nie zostaje w pełni wykorzystana, a ukazane zgony postaci są po prostu mało kreatywne. Szkoda, w innej rzeczywistości to mógłby być świetny film rozrywkowy.

Advertisement

Pralnia

Pierwszym, co przyszło mi do głowy podczas oglądania Pralni, było: „Ktoś tu próbuje podrobić Adama McKaya”. Niezależnie od tego, czy pomysł na taką konwencję wyszedł od włodarzy Netfliksa, czy samego reżysera, wszelkie wykorzystywane w filmie triki na to wskazują – począwszy od przełamywania czwartej ściany przez ustanowionych odgórnie narratorów, przez dynamiczny montaż i pracę kamery, po próbę przedstawienia trudnego tematu w prosty sposób.

I nie widzę w tym niczego złego, ustanowiony przy okazji Big Short styl jest chłonny i może być z powodzeniem wykorzystywany przez innych twórców, czego świetnym przykładem jest Brexit. Niestety Pralnia to jego najgorszy możliwy odprysk – nieśmieszny, na siłę, momentami tak żenujący, że aż zęby bolą (karykaturalne występy Gary’ego Oldmana i Antonio Banderasa do dzisiaj nawiedzają mnie w snach), na dodatek wypchany bezbarwnymi postaciami, które wypadają z głowy natychmiast po zakończeniu seansu, a czasami i w trakcie. Steven Soderbergh to nie jest zły reżyser, ale tutaj coś ewidentnie poszło nie tak.

Advertisement

Bez słowa

Do dzisiaj nie mogę przeboleć, jak bardzo Duncan Jones zaprzepaścił potencjał tego filmu. Możliwość przedstawienia poważnej cyberpunkowej rzeczywistości za pomocą intrygi kryminalnej to gotowy materiał na świetną opowieść, na co przykładów chyba nie muszę podawać. Na dodatek wizualnie produkcja wygląda bardzo dobrze nawet w obecnej formie. Może jest trochę zbyt kameralna, ale zapewne wynika to z ograniczeń budżetowych, których nie dało się przeskoczyć. Jednak ewidentną i chyba najważniejszą pomyłką jest główny bohater – powinien wcielić się w niego inny aktor. A jeśli nie można było uniknąć angażu Alexandra Skarsgårda, to postać powinna mówić.

Otrzymaliśmy bowiem nieciekawego niemego protagonistę o wiecznie zbolałym wyrazie twarzy i tym samym spojrzeniu, przez co już na starcie trudno się zaangażować w przedstawioną historię. Mam nadzieję na dobre cyberpunkowe tytuły w przyszłości, gdyż Bez słowa na pewno do nich nie należy.

Advertisement

Bright

David Ayer specjalizuje się w brudnych policyjnych filmach sensacyjnych, takich jak Dzień próby czy Bogowie ulicy, stąd zupełnie nie dziwi mnie, że Bright jest dokładnie tym samym brudnym policyjnym filmem sensacyjnym. Nie dziwi, ale rozczarowuje, gdyż urban fantasy to ciekawy, a jednocześnie bardzo rzadko wykorzystywany w kinie gatunek i tutaj była szansa na zrobienie z nim czegoś interesującego.

Jednak zamiast pobawienia się konceptem, wciśnięcia fantastycznych ras w nietypowe dla nich role, ustanowienia nieoczywistego status quo, dzięki czemu już na początku film przyciągnąłby naszą uwagę, otrzymujemy dość oczywiste szufladki. Orkowie są uciskani i mieszkają w biednych dzielnicach, elfy są eleganckie i chodzą w garniturach, ludzie są rasą dominującą, artefakty to po prostu zamiennik groźnej broni masowego rażenia i tak dalej. Pod względem kreatywności to prześlizgiwanie się po linii najmniejszego oporu. Także przedstawione postacie nie zapadają w pamięć, ponieważ są archetypami żywcem wyjętymi ze standardowego buddy cop film.

Advertisement

Power

W czasach, w których królują kolorowe filmy Marvela, a DC także coraz częściej sięga po tego typu estetykę (Shazam!, Aquaman), kino superbohaterskie odeszło na jakiś czas od prób wciśnięcia się w realistyczne ramy.

Co nie znaczy, że taka moda utrzyma się na stałe, stąd rozumiem próbę ugryzienia tematu w sposób bardziej zbliżony do początku lat 2000. Taką próbą chciał być Power, łączący zaangażowanie społeczne z efekciarskimi nadnaturalnymi zdolnościami, w tym wydaniu będącymi wynikiem zażycia tajemniczych pigułek. Brutalne walki przy użyciu najzmyślniejszych supermocy? Czemu nie! Szkoda, że tylko na papierze, gdyż w samym filmie kreatywności za grosz i postacie korzystają ze sprawdzonego zestawu: nadludzka wytrzymałość, samozapłon, niewidzialność itd. To zaś widzieliśmy już wielokrotnie i to w znacznie lepszej jakości, dlatego w 2020 roku nie zrobiło to na nikim wrażenia. A wystarczyło bardziej się postarać.

Advertisement

Operacja Bracia

Bardzo ciekawy temat – przemyt tysięcy uchodźców z Sudanu do Izraela przez amerykańskich agentów pracujących pod przykrywką – ujęty w nieciekawy sposób. Całość przywodzi na myśl Operację Argo, jednak pod względem budowania napięcia czy inscenizacji scen nigdy nie dosięga do poziomu filmu Bena Afflecka. Jest to o tyle frustrujące, że wybrani do projektu aktorzy bez problemu weszli w swoje – to trzeba powiedzieć – kiepsko rozpisane role i ewidentnie przy lepszym scenariuszu mogliby stworzyć o wiele wyrazistszych bohaterów.

Chris Evans, Haley Bennett, Michiel Huisman, Michael Kenneth Williams, Alessandro Nivola – to nazwiska, które film zmarnował, i choć w ostatecznym rozrachunku nie nazwałbym go kiepskim, to razi przeciętnością do takiego stopnia, że w moich wspomnieniach jawi się wyłącznie jako rozczarowanie.

Advertisement

22 lipca

Do tematu zamachu terrorystycznego Breivika podeszły w 2018 roku dwie produkcje o podobnych tytułach – Utoya, 22 lipca i właśnie wspomniane w zestawieniu 22 lipca. Pomimo etycznych wątpliwości co do natury filmu Utoya, 22 lipca może on pochwalić się szokującym i wyrazistym stylem, który dobitnie pokazuje piekło znajdujących się w śmiertelnej pułapce ludzi.

W przeciwieństwie do niego Paul Greengrass prowadzi tę historię w sposób hollywoodzki w złym znaczeniu tego słowa, sięgając po muzykę ilustracyjną, patos i podniosłe, natchnione przemowy, a trzon filmu koncentruje na rozprawie sądowej z odpowiedzialnym za zbrodnię terrorystą. Niestety z jakiegoś powodu uznał, że dobrym pomysłem będzie zatrudnienie norweskich aktorów i zmuszenie ich do wygłaszania swoich kwestii w języku angielskim, z czym ci czują się wyraźnie nieswojo. Wielu z nich wypada w sposób nieautentyczny, sztuczny i przypuszczam, że wynika to właśnie z barier językowych, na których pokonaniu koncentrowali się w trakcie nagrywania scen zamiast na odgrywaniu swoich ról. Nie pomaga fakt, że morał historii gdzieś po drodze się gubi, a ostateczne zwycięstwo „dobrych” w filmie nijak ma się do finału historycznego.

Advertisement

Mank

Jeden z najbardziej oczekiwanych filmów poprzedniego roku, typowany do tegorocznego oscarowego wyścigu tytuł rozczarowaniem? W mojej opinii jak najbardziej. David Fincher to twórca, wobec którego mam wysokie wymagania i wielokrotnie udowodnił, że nawet nieciekawą na papierze historię można przedstawić w ciekawy sposób.

Najlepszym tego przykładem jest The Social Network, które – w założeniach będąc zwykłym filmem biograficznym – dzięki dialogom Sorkina i reżyserii Finchera zmieniło się w trzymający w napięciu thriller. Niestety tak się nie stało z Mankiem. Być może to wina scenariusza – wszak jego autor, ojciec reżysera, nie był doświadczonym twórcą – ale w ostatecznym rozrachunku produkcja przypomina bardziej wykład filmoznawczy niż dzieło fabularne. Podstawowa znajomość historii powstania Obywatela Kane’a wydaje się konieczna, by czerpać przyjemność z seansu, a jednocześnie nie jest na to gwarancją. To film perfekcyjny realizacyjnie, jednak niezwykle chłodny w odbiorze, tak jakby wydarzenia nie miały żadnego zakotwiczenia emocjonalnego, a jedynym celem autora było przeniesienie spadku po rodzicu na ekran. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by było, gdyby tekst został choć lekko poprawiony przez Sorkina…

Advertisement

Zgadzacie się z moimi wyborami? A może uważacie inne tytuły Netfliksa za rozczarowujące? Przedstawcie swoje zdanie w komentarzach!

Advertisement

Kocha kino azjatyckie, szczególnie koreańskie, ale filmami zainteresował się dzięki amerykańskim blockbusterom i ma dla nich specjalne miejsce w swoim sercu. Wierzy, że kicz to najtrudniejsze reżyserskie narzędzie, więc ceni sobie pracę każdego, kto potrafi się nim posługiwać.