NAJGORSZE ADAPTACJE KSIĄŻEK
Adaptacje książek to temat tak stary jak samo kino. Co może być w końcu prostszego niż wzięcie na warsztat gotowej, ciekawej historii? Cóż, okazuje się, że nie zawsze jest to takie łatwe. Zdarzają się ekranizacje, które muszą zmierzyć się z wściekłością zawiedzionych fanów powieści albo wypadają wyjątkowo słabo w zestawieniu z książkowym pierwowzorem. Poniżej znajdziecie listę siedmiu adaptacji, które rozzłościły mnie najmocniej. Nie, nie ma tutaj Diuny – lubię wizję Lyncha, choć i tak kibicuję Villeneuve’owi, by ją przebił o lata świetlne.
Wiedźmin (2001, reż. M. Brodzki)
Podobne wpisy
W tym miejscu muszę zaprzeczyć swojej własnej deklaracji ze wstępu, bo „złość” nie jest odpowiednim słowem na określenie emocji, jakie wzbudza we mnie ekranizacja Wiedźmina. Wprost przeciwnie – ona doskonale i niezawodnie poprawia mi humor, choć w sposób całkowicie odmienny od zamierzonego przez twórców. Wśród całego złota Internetu niewiele znajduję kruszcu tak cennego jak pojedynek Stępienia z komputerowym smokiem – podlinkowany wyżej ku szerzeniu powszechnej wesołości. Niewiele dialogów wywołuje też tyle śmiechu co każda z kwestii wypowiedzianych przez dziecięcą aktorkę wcielającą się w Ciri. W paradoksalny sposób mam do twórców Wiedźmina sporo szacunku: w iście husarskiej szarży porwali się z motyką na słońce, czy raczej ze Stępieniem na smoka. Chcieli dokonać niemożliwego, usiłowali nakręcić superprodukcję fantasy w kraju o zerowym doświadczeniu na tym polu. Niestety, fantastyka to wyjątkowo wymagający kinematograficznie gatunek, sukcesy naturszczyków praktycznie się tu nie zdarzają. Potrzeba w nim pieniędzy, potrzeba specjalistów z wielu dziedzin, potrzeba zaangażowania, pietyzmu i czasu. „Kameralne”, olewające stronę realizacyjną fantasy mógłby jeszcze od biedy uratować scenarzysta, ale ten w Wiedźminie forsę wziął, potem zaczął pić, no i z całości wyszło dno, poszatkowane wątki z książek wymieszane w smętnej salaterce.
Pierwszy śnieg (2017, reż. T. Alfredson)
Koncertowy przykład tego, jak spieprzyć murowany blockbuster. Reżyser miał cztery asy w rękawie, istną karocę: Fassbendera w głównej roli, Gainsbourg i Ferguson na drugim planie, światowy bestseller topowego autora (Jo Nesbø) jako materiał wyjściowy oraz wciąż silny hype na skandynawskie kryminały pompujący zainteresowanie widzów. Zamiast mrocznej opowieści wyszedł jednak podrzędny, zamerykanizowany akcyjniak. Chaotyczny, niespójny, pozbawiony jakiejkolwiek głębi: motywy mordercy sobie dopowiedzcie, w osobowość głównego bohatera sobie uwierzcie. No i ta tragiczna końcówka, w której dokonuje się najgorsza zbrodnia, jakiej twórca może się dopuścić wobec kryminału: rozwiązanie zagadki metodą deus ex machina, nagłe objawienie i przypadkowa iluminacja. Zero napięcia, logiki i satysfakcji. Według Alfredsona winę za marny rezultat ponosi pośpieszna i niechlujna produkcja: on sam zasiadł na krzesełku reżysera niemal w ostatniej chwili, pierwotnie film miał kręcić Scorsese. Ponoć sporej części scenariusza z braku czasu w ogóle nie sfilmowano. W obronie twórców można powiedzieć to, że materiał źródłowy był wyjątkowo obszerny, napakowany wątkami i detalami – lepszym rozwiązaniem dla Pierwszego śniegu wydaje się serial kryminalny niż film. A może po prostu chodzi o to, że czasem papier znosi więcej niż kadr? Może przeniesienie na ekran konceptów Nesbø tylko uwydatniło ich kuriozalność? Morderca, który na miejscu zbrodni lepi bałwana, jakoś niespecjalnie budzi we mnie poczucie grozy…
Lolita (1997, reż. A. Lyne)
Arcydzieła literatury mają to do siebie, że żadna ekranizacja nie dorówna oryginałowi, ponieważ jest on… no cóż, arcydziełem. Nie da się tego zrobić lepiej. Wybitne książki są też zazwyczaj bardzo mocno zanurzone w słowach, opierają się na mistrzowskim operowaniu językiem. Dokonujący adaptacji filmowiec musi się nieźle wysilić, by znaleźć substytut dla słownego opisu, niosącego ze sobą sensy naddane książki. W przypadku Lolity próba oddania całej złożoności tej powieści nie udała się samemu Stanleyowi Kubrickowi; nie udała się tym bardziej Adrianowi Lyne’owi. Nabokov zwykł mówić o swoim najsłynniejszym dziele, że najciekawszy romans, z jakim mamy tutaj do czynienia, to romans jego samego z językiem angielskim. Rosjanin piszący w języku innym niż ojczysty popuścił w Lolicie wodze lingwistycznej fantazji, co stanowi o nieprzemijającej sile tego utworu. Sprowadzona do samej fabuły, ogołocona z językowej wirtuozerii i symboliki Lolita Lyne’a przemieniła się w całkowicie pozbawiony drapieżności, lekko kiczowaty melodramat; w odróżnieniu od bazującej na niedopowiedzeniach powieści zbyt dosłowny, wulgarny i wypełniony erotyką kiepskiego sortu. Razi także spłaszczenie i wybielenie postaci Humberta: przedstawianego jako romantyk i ofiara, pozbawionego psychopatycznych i manipulanckich cech, który czyniły go tak ambiwalentnym w książkowym pierwowzorze.