NAJGORSZE ADAPTACJE KSIĄŻEK
Quo vadis (2001, reż. J. Kawalerowicz)
Koronny przedstawiciel adaptacji wyjątkowo zatęchłego typu – ekranizacji polskiej lektury szkolnej. Reprezentanci tego osobliwego, rodzimego podgatunku filmowego charakteryzują się dwiema cechami wyróżniającymi. Po pierwsze, szczątkowością wszelkich zabiegów formalnych i skromnością realizacji. Zapomnijcie o ciekawym montażu czy pięknych kadrach: tylko odciągałyby uwagę od przekazywanej TREŚCI. Treść to słowo klucz, ponieważ drugą cechą charakterystyczną filmów z tego nurtu jest wiernopoddańcze trzymanie się tekstu oryginału. Chodzi przecież o to, by uczeń po obejrzeniu ich mógł napisać sprawdzian na pozytywną ocenę. Dlatego dialogi z książki przenosi się jeden do jednego, a kiedy Sienkiewicz pisze, że Eunice tuli i całuje posąg Petroniusza, to Eunice na ekranie dokładnie to robi, bez względu na to, jak głupio to wygląda. Dodatkowo Quo vadis pogrążają tragiczna scenografia i aż nader widoczne braki w budżecie – a film to docelowo historyczny, wymagający zatem rozmachu. Gwoździem do krzyża, na którym przez dwie godziny umiera widz, jest drewniane aktorstwo głównych bohaterów, granych przez Deląga i Mielcarz: jak dwie drzazgi w dwoje oczu. Nie pomogły starania Lindy, Treli i Pieczki. Ten film jest tak beznadziejny, że nie sprawdza się nawet jako guilty pleasure: ktokolwiek spróbuje obejrzeć Quo vadis w nadziei na rwące źródło beki, ten prędzej zaśnie, niż choćby lekko się zaśmieje.
Percy Jackson i bogowie olimpijscy: Złodziej pioruna (2010, reż. C. Columbus)
Bestellerowa seria powieści młodzieżowych autorstwa Ricka Riordana promowana była swego czasu jako amerykańska odpowiedź na Harry’ego Pottera. Sama się w niej zaczytywałam. Do filmowej adaptacji zaangażowano nawet reżysera odpowiedzialnego za dwa pierwsze Pottery, Chrisa Columbusa. A jednak Percy, planowany jako kasowa seria filmowa, doczekał się ledwie sequela – po czym producenci zwinęli wstydliwie interes. Emocjonująca historia o nastoletnim potomku Posejdona, uczącym się w szkole dla podobnych pół bożków, pół ludzi kompletnie nie zażarła na ekranie. Twórcy – inaczej niż w przypadku HP – wybebeszyli i wypatroszyli literacki oryginał, próbując uczynić go bardziej młodzieżowym od samej młodzieży. W tym celu postarzono głównego bohatera (z książkowych 11 lat na filmowe 16 – a zagrał go dwudziestokilkuletni aktor), co z kolei pociągnęło za sobą szereg kolejnych zmian. Efekt jest groteskowy: czasem zachowanie Percy’ego wydaje się zbyt dziecinne, a tam, gdzie spróbowano dostosować je do zmienionej liczby lat, bohater wypada wyjątkowo sztucznie i cringowo. Utracono także specyficzny, magiczny klimat książek, robiąc z greckich bogów – w oryginale tajemniczych, niepojętych i fascynujących – czerstwy comic relief. Całości nie pomogły złe prowadzenie aktorów i chaotyczna narracja, za którą wyjątkowo trudno było nadążyć.
Nostalgia anioła (2009, reż. P. Jackson)
Podobne wpisy
Nie jest to najgorszy film z tego zestawienia: nie dorasta jednak do pięt książkowemu pierwowzorowi. Boli świadomość, jak wybitny mógł być efekt końcowy, jak wielki potencjał tkwił w historii 14-letniej Susie, która po tragicznej śmierci staje się zawieszonym między niebem a ziemią aniołem, biernym obserwatorem żałoby swoich bliskich i bezkarności swojego oprawcy. Siła powieści Alice Sebold tkwi w drobiazgowym portretowaniu ludzkich zachowań w obliczu niewyobrażalnej tragedii i w bardzo osobistej, poruszającej narracji pierwszoosobowej zabitej dziewczynki. Niestety, reżysera i scenarzystę bardziej od rekonstrukcji wydarzeń po zabójstwie Susie interesowało tworzenie własnej, nieznośnie fantasmagorycznej wizji życia po śmierci i domorosłe filozofowanie. Idea twórców może i jest przyjemna wizualnie, ale przede wszystkim wypełniona banałami i wypchana watą. Jackson, szybując na niej daleko, bo aż w zaświaty, odkrył wyłącznie płyciznę. Przeszkadzała mi także postać głównej bohaterki, skądinąd wspaniale zagranej przez młodziutką Saoirse Ronan: w wersji filmowej skupionej na zemście, w książce uczącej się trudnej sztuki wybaczania, powoli godzącej się z koniecznością odejścia. Powieść jest nostalgiczna, poruszająca, mocna, bolesna; film – sentymentalny, ckliwy, infantylny, szantażujący widza emocjonalnie.
Trylogia Hobbit
Nie oczekiwałam od Hobbita głębi i powagi Władcy Pierścieni. Mam świadomość, że Tolkien napisał go z myślą o dzieciach. Jacksonowi udało się jednak zabić całą lekkość, pogodność i atmosferę przygody, jaką znamy z oryginału. O ile pierwsza część dawała jeszcze jakąś nadzieję, to dwie następne rozwiały wszelkie wątpliwości: to nie jest trylogia stworzona z miłości do Śródziemia, to perfidny, wyrachowany interes, obliczony na możliwie największe zyski. Stąd rozciągnięcie prostej i zwartej historii do niemożebnie dłużących się ośmiu godzin – byle tylko sprzedać trzy filmy zamiast jednego. Stąd obranie za target dwunastoletnich chłopców, którzy do kina chodzą dla wybuchów w 3D. Stąd wypchanie całości po brzegi fatalnym CGI, tak topornie przeszarżowanym, że chwilami trudno uwierzyć, że oglądamy film aktorski, a nie grę komputerową. Forsa – to ona rzuciła się na Hobbity cieniem mroczniejszym niż ten dawany przez skrzydła Smauga. A co rzuciło się na umysły twórców przy pisaniu love story elfki i krasnoluda albo którejkolwiek sceny z Alfridem – nie mam pojęcia. Brak respektu dla jednej z najważniejszych, najbardziej wpływowych powieści XX wieku i kondensacja wszystkich najgorszych cech współczesnych blockbusterów złożyły się na tę niepiękną katastrofę. Dziwnie się robi na myśl, że za trzy części Władcy Pierścieni odpowiedzialny jest ten sam człowiek co za Hobbity. Podobny niesmak czuli aktorzy z Władcy…, których Jackson usiłował zaangażować do nowszej ze swych trylogii; mówili oni o nerwowości i obcesowości reżysera, o wrażeniu, jakby pieniądze całkowicie zmieniły tego mężczyznę, który niegdyś wykreował na planie w Nowej Zelandii iście rodzinną atmosferę. To, jak boleśnie nieudane są filmowe Hobbity, w pełni zrozumieją chyba tylko ci, którzy prawdziwie kochają książkę. Bo miłość w sztuce nie oznacza, że kocha się bezwarunkowo, tylko że kocha się… smutniej. Głębiej rozumiejąc, czym dzieło jest w swych najlepszych momentach, i z większym zaangażowaniem przeżywając to, że nie realizuje ono własnego potencjału.
A jakie adaptacje filmowe wkurzyły was? Który reżyser zrujnował waszą ukochaną książkę? Dajcie upust swej złości w komentarzach!