GRZESZNE PRZYJEMNOŚCI PRZED EKRANEM. Złe filmy, które KOCHAMY
…I niekoniecznie autor tego tekstu je kocha, chociaż dość często zdarzają mu się przypadki „guilty pleasure”. Skoro są złe, to czemu odniosły sukces? Nie zawsze w dniu premiery, ani nawet miesiące później. Czasem musiały czekać lata, nim wykształciło się wokół nich coś w rodzaju kultu, i to na przekór wszelkim wadom, jakie można w nich znaleźć. ZŁE filmy niekiedy niedomagają po prostu technicznie. Są niedoinwestowane, a przez to ich nierzadko dobre scenariusze są zaprzepaszczane przez tanią formę. Niekiedy zaś forma jest znacznie lepsza niż treść. Ani jedno, ani drugie nie ma znaczenia dla emocjonalnie do nich nastawionych krytyków i widzów. To dobrze. Nawet gdy rozkochani są w produkcjach uznanych za gnioty, lepiej, żeby tacy byli, bo często zdarza się, że tylko dzięki nim wiele cennych filmów nie zostaje zapomnianych.
Żołnierze kosmosu (1997), reż. Paul Verhoeven
Verhoeven zapracował na swoją legendę, która, jak to bywa ze skłaniającymi do nieobiektywnych ocen legendami, ochroniła go przed widzowskim hejtem. Żołnierze kosmosu to modelowy przykład filmu spełniającego reguły tego zestawienia. Scenariuszowo, technicznie i aktorsko jest to science fiction klasy B z niemałym zacięciem do bycia kompletnym gniotem, a więc oscylujące gdzieś w okolicach literki Z. Widzowie zaś na przekór zdrowemu rozsądkowi w przedziwny sposób pieją z miłości do tego fantastycznopodobnego produktu. Jestem niekiedy pełen podziwu dla ich starań i giętkości umysłów, bo doprawianie Verhoevenowi łatki reżysera przełomowego i idącego pod prąd w drugiej połowie lat 90., gdy jego kariera już przygasała, wymaga sporej odwagi (a może też wiary w legendę Holendra). Niektóre argumenty, w stylu „Żołnierze kosmosu” to świetnie skrojona satyra na militaryzm Zachodu, też są niezłe. Nie jestem ślepy. Wiem, o co im chodzi. Dostrzegam sztubacko wklejoną w film neonazistowską symbolikę i próby jej zdyskredytowania. DOBRA SATYRA JEDNAK PRZEDE WSZYSTKIM TRZYMA W RYZACH PRZESADĘ. TYM SAMYM SKUTECZNIE BRONI SIĘ PRZED DOSŁOWNOŚCIĄ. To, w co Verhoeven zamienił i tak dość nieskomplikowaną intertekstualnie prozę Roberta A. Heinleina, pozycjonuje Żołnierzy kosmosu jako produkcję odpowiednią dla odbiorców zdolnych do zrozumienia filmowej historii gdzieś na poziomie 7-8 klasy szkoły podstawowej. Tylko co zrobić z ogromem pokazanej na ekranie przemocy, której dzieci w tym wieku raczej nie powinny oglądać? Dla kogo więc reżyser zrobił ten film? Może wyłącznie jako pastisz dla samego siebie?
Mroczny rycerz (2008), reż. Christopher Nolan
Podobne wpisy
Co by się stało z tym podobno najlepszym filmem superbohaterskim w historii, gdyby nie Joker w wydaniu Heatha Ledgera? Pozbawiony realistycznej przemocy, politycznie bezpieczny, pełen tanich frazesów dobrych dla gimbazy, uzupełniacz tła dla pożerających nachos bezkrytycznych konsumentów popkultury – taki byłby to pseudoartystyczny, oscarowy twór spod ręki Christophera Nolana, podobno genialnego reżysera. A tak za sprawą legendy Batmana zapoczątkowanej przez Tima Burtona i po części utrzymanej na dobrym poziomie też przez samego Nolana w Batmanie – Początku powstał jeden z gorszych filmów superbohaterskich, jakie widziałem, dorównujący tandetą chyba tylko produkcjom z Reeve’em w roli Supermana. A jednak przez widzów i krytyków kochany. Stało się tak z powodu Ledgera i jego tragicznej śmierci? Stawiam tezę, że właśnie tak. Sympatia dla tragicznie zmarłego aktora i ból po jego stracie wbudowały się w dziurawą konstrukcję Mrocznego rycerza, nie pozwalając jej się rozpaść na zasadzie emocjonalnego przeniesienia. Wszelka krytyka więc takiego dzieła filmowego dotknęłaby przecież również Ledgera, a jak już ustaliliśmy, to jego widzowie i krytycy bezapelacyjnie pokochali.
La La Land (2016), reż. Damien Chazelle
Tak kochane przez wszystkich dziecko Damiena Chazelle’a naprawdę mnie zadziwia liczbą zajadłych w swoich uczuciach fanów. Ich zachowania zakrawają na jakąś histerię. Szkoda, że wielu z nich nie przysiądzie do tematu, nie poogląda ważnych dla historii kina musicali i przede wszystkim nie użyje zmysłu słuchu, bo to kluczowe w ocenie La La Landu. Z bólem stwierdzam, że marnie z tym Hollywoodem, skoro tylko na taki hołd w stosunku do np. My Fair Lady, West Side Story czy chociażby Deszczowej piosenki stać współczesnych twórców. Przy tych tytułach La La Land wygląda jak roztyły perski kot obok polującego tygrysa, zresztą już sam tytuł sugeruje, że będzie to na odwal wyśpiewane płytkie romansidło. I tak jest. Abstrahując od zawartej w scenariuszu historii, to, co najważniejsze w musicalu, składa się z warstwy muzycznej, a ta niestety kuleje. Emma Stone i Ryan Gosling nie umieją śpiewać. Kiedy ich słucham, chce mi się krzyknąć do tych wszystkich miłośników La La Landu: Czy naprawdę nie słyszycie, że fałszują, nie używają wibrato, śpiewają na przydechu wtedy, gdy nie jest to uzasadnione dynamiką utworu i w ogóle ani zbytnio nie frazują, ani nie podpierają dłuższych dźwięków przeponą? Przecież nawet w tym filmie jest przykład świetnie śpiewającego artysty – John Legend. Inna sprawa, że warstwa muzyczna jest na tyle nijaka, że trudno zapamiętać jakiś główny motyw. Z tańcem bohaterów jest podobnie – brak płynności, sztywne nogi, słabo pracująca górna połowa ciała. Generalnie abstrakcyjna to dla mnie miłość widzów, chociaż zgodnie z konwencją zestawienia nie sposób jej pominąć.