search
REKLAMA
Zestawienie

GRZESZNE PRZYJEMNOŚCI PRZED EKRANEM. Złe filmy, które KOCHAMY

Odys Korczyński

2 kwietnia 2019

REKLAMA

Armageddon (1998), reż. Michael Bay

Traktuję tę opowieść Baya jako coś w rodzaju mojego osobistego „guilty pleasure”. Film zawiera chyba wszystkie typowe wady hollywoodzkiego kina katastroficznego, które tkwią swoimi korzeniami w amerykańskiej kulturze purytanizmu. Armageddonowy sos zawiera więc sporą dawkę patosu, kultu silnego ojca, motywowanego uwielbieniem do przebóstwionej męskości. Znajdziemy w filmie też sporo Boga, amerykańskiej flagi, brak seksu i co jeszcze charakterystyczne, bardzo ograniczoną rolę kobiecych charakterów. Liv Tyler pozwolono trochę pokrzyczeć i poudawać niezależną, ale finalnie i tak została sprowadzona do płaczliwej obserwatorki bohaterskiej walki swojego ojca o ocalenie Ziemi. Wszystko jest więc na swoim miejscu, a Bruce Willis, standardowo dla niego, wydaje się prawdziwym tytanem odwagi i poświęcenia. Z takiego połączenia składników, plus chaotyczny montaż, nie mógł wyjść dobry film. Krytycy nie mieli litości dla Michaela Baya. Spora część widzów również. A jednak coś się udało, że film jako całość wszedł na stałe do kanonu obrazów katastroficznych i zyskał z czasem spore grono miłośników. Myślę, że chodzi o postaci, zwłaszcza te drugoplanowe. O ile Bruce Willis i Liv Tyler faktycznie zdają się charakterologiczną sztampą, to reszta aktorów postarała się przede wszystkim o to, żeby widz mógł się z nimi utożsamić. Jasne, że w takim filmie używają sloganów i komunałów. Ale przecież nasz codzienny język również jest ich pełen. Dlatego, kiedy leci w telewizji Armageddon, aż tak nie jestem skory do przełączenia kanału jak np. w przypadku 2012 Emmericha.

Dzień Niepodległości (1996), reż. Roland Emmerich

Nawiązując do Emmericha, przyznam się, że nie przegapię żadnego seansu Pojutrze, a od dnia Dnia Niepodległości trzymam się z daleka, a to ze względu na to, że produkcja jawnie przekracza nawet traktowane umownie w sztuce filmowej granice kiczu, braku logiki, tandetnego aktorstwa i patosu. Zdołali się wybronić przed blockbusterową tandetą zaledwie Jeff Goldblum i Randy Quaid, natomiast dobrze zrobione efekty specjalne odciągnęły być może uwagę od miałkości psychologicznej głównych postaci odtwarzanych przez Willa Smitha i Billa Pullmana. Dobrze zrobione, nie oznacza „świetne” i tym bardziej „oscarowe”. Bardziej ciekawscy i wnikliwi obserwatorzy powinni przyjrzeć się np., jak wyglądają latające statki obcych na dalszych planach i co w postaci strzałów z nich wylatuje. Twórcy scenariusza nawet nie udają, że rządzi nim chociaż minimum logiki i realizmu. Mimo tak nieskomplikowanej i pełnej klisz historii, film zarobił prawie 820 milionów dolarów i ma ogromną rzeszę fanów. Miłość fanów gatunku jest bezkrytyczna. Żaden z nich nie zastanawia się, dlaczego u licha kosmici używają naszych miar czasu i jak to możliwe, że przy takiej technologii da się ich załatwić prostym wirusem z epoki komputerów z procesorem Pentium pierwszej generacji? Na dodatek Emmerich doskonale wiedział, co robi. Nie można mu odmawiać przemożnego wpływu na cały gatunek produkcji katastroficznych i świadomości, na co może sobie pozwolić w swojej działalności artystycznej. Tak, nie bójmy się jej tak nazwać. Może to sztuka naiwna, jednakże zapewniająca Emmerichowi stałe miejsce w światowej kinematografii.

Bohater ostatniej akcji (1993), reż. John McTiernan

Lubię filmy zawierające w sobie wiele popkulturowych nawiązań, o ile tylko ich prezentacja jest na tyle nieoczywista, że trzeba nieco wysilić szare komórki, by je rozpoznać. Mam świadomość, że Bohater ostatniej akcji nie jest kinem ambitnym, lecz o dziwo spełnia ten warunek –­ zawiera w sobie mnóstwo odniesień do ikonicznych motywów filmowych, zgrabnie wplecionych w przygodową fabułę. No może nie w stu procentach, ani nawet w dziewięćdziesięciu. Mimo wszystko ludzie pokochali tę finansową klapę ze względu na wielość nerdowskich wątków i pewnie też samego Arnolda Schwarzeneggera. Był wtedy u szczytu kariery, znany i poważany jako król kina akcji. Co do jakości jego gry aktorskiej, to przecież aż tak świetnie nie sprostał zadaniu. W niektórych scenach wyraźnie czuł się zagubiony, spięty i źle poprowadzony przez reżysera, Johna McTiernana. Najwyraźniej autoironiczne kino wyśmiewające świat Hollywoodu jeszcze wtedy nie pasowało do prostolinijnego wizerunku i możliwości austriackiej ikony kulturystyki. A może sam reżyser stanowił problem. Szklana pułapka wyszła mu idealnie, bo z założenia nie musiała być tak metakrytyczna. W Bohaterze ostatniej akcji ilość żartów, odniesień i autoironii niekiedy jest tak duża, że sceny przypominają wypełniony po brzegi gagami konkurs kabaretowy, a nie spójną w swoim przebiegu fabułę. McTiernan świetnie sprawdził się w momentach czystej akcji, natomiast poległ na wyważeniu autoironicznego klimatu produkcji. Czy to jednak mi przeszkadza? Może nieco uwiera, jednak gdy Arnold wyciąga giwerę w kinie, zapominam o wszystkich tych wadach.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor