search
REKLAMA
Zestawienie

Gdy w Hollywood BRAKUJE WYOBRAŹNI, czyli bliźniacze filmy z TEGO SAMEGO roku

Jacek Lubiński

23 października 2018

REKLAMA

Hollywood uwielbia wchodzić kilka razy do tej samej rzeki. Pomijając sequele, prequele, spin-offy i remaki, to zdarza się, że raczą nas podobnymi fabułami w przeciągu jednego tylko sezonu. Wbrew pozorom modne ostatnio u nas „nie pomyl filmu” to zjawisko dość częste i z długą historią. Zyskało sobie nawet fachowy termin w branży – tak zwane twin movies. Za pierwszy taki dublet zwykło się uważać Przeminęło z wiatrem oraz Jezebel, które to powstało tylko dlatego, że Bette Davis nie dostała roli Scarlett O’Hary. Najsłynniejszym przykładem jest natomiast kosmiczny meteor, który w 1998 roku miał uderzyć w Ziemię wpierw w Dniu zagłady, a następnie w Armageddonie. Sam trend na dobre rozwinął się natomiast w latach 80., od których tym samym zaczniemy…

Skowyt Wilkołaki / Amerykański wilkołak w Londynie (1981)

Lekcje Chemii - Apple TV

Początek tej dekady to panowanie różnych form likantropii, która nawiedzała świadomość widowni aż trzykrotnie w przeciągu zaledwie pięciu miesięcy. Z tej trójki najsłabiej wypadł ten najbardziej poważny, czyli Wilkołaki, które nawet nie zdołały zwrócić kosztów. I choć wszystkie trzy uzyskały swego czasu pochlebne opinie, także i ten tytuł stoi obecnie w cieniu swoich bardziej rozrywkowych, a pod względem realizacji wręcz przełomowych kolegów. To jednak i tak dość rzadki przypadek ugryzienia tego samego tematu na mocno odmienne sposoby – horror, kryminał, komedia – z których każdy wart jest uwagi.

Top Gun / Żelazny Orzeł (1986)

Lekcje Chemii - Apple TV

U schyłku zimnej wojny nie tylko Tom Cruise latał myśliwcem – czynił to także dziś praktycznie już nieznany Jason Gedrick. Co więcej, zrobił to jako pierwszy, gdyż jego film zadebiutował na pięć miesięcy przed hitem Tony’ego Scotta. Mimo to i tak wypadł jak jego młodszy, mniej popularny brat, nawet nie zbliżając się do tego samego pułapu sławy. Żeby jednak było śmieszniej, po odbiciu sobie nieco na rynku VHS, to właśnie Żelazny Orzeł pociągnął za sobą aż trzy sequele. Znamienne przy tym, że starał się też opowiedzieć o podobnych sprawach w nieco bardziej przyziemny sposób.

K-9 / Turner i Hooch (1989)

Na parę lat przed Psami Władysława Pasikowskiego Hollywood dwukrotnie zaserwowało swoją wersję policyjnej rutyny – oczywiście na wesoło i z autentycznymi czworonogami. Pies służył więc wpierw u boku Jima Belushiego, a trzy miesiące później bratał się z Tomem Hanksem. Rasy kudłaczy były różne, podobnie jak i budżety oraz odbiór tych produkcji, z których nieznacznie sympatyczniej wypada ta druga. Niemniej wpływy okazały się w obu przypadkach równie wysokie, co pchnęło wytwórnie do częstszego inwestowania w psie projekty, których w kolejnej dekadzie nastąpił prawdziwy wysyp. Wtedy też K-9 doczekało się pełnoprawnych sequeli, acz już wprost na rynek DVD.

Otchłań Lewiatan / Obcy z głębin (1989)

Tak jak wilkołaki otwierały lata 80., tak z przytupem zakończyły je podwodne wojaże. Łącznie powstało w tym samym roku aż pięć tego typu produkcji, z których dwie pozostałe – Zabójczy skarb oraz Lords of the Deep – szczęśliwie są u nas anonimowymi tytułami klasy C i niższej. Oczywiście bezkonkurencyjna okazała się efektowna przygodówka Jamesa Camerona, mimo iż do kin trafiła jako ostatnia z kolei. Jej ewidentnie wyższy poziom realizacji oraz lepsza, bardziej przemyślana fabuła skazała pozostałe filmy na szufladkę grzesznych przyjemności ery kaset wideo, gdzie słusznie pozostają schowane po dziś dzień. Co ciekawe, po latach Cameron podpisał swoim nazwiskiem inny podwodny film ochrzczony również tytułem Obcy z głębin.

Robin Hood: Książę złodziei / Robin Hood (1991)

Raczej mało kto dziś wie bądź nie kojarzy, że w Roku Pańskim 1991 nakręcono nie jeden, ale dwa filmy o banicie z Sherwood. Wersja z Kevinem Costnerem oczywiście zawojowała box office, skupiając na sobie całą uwagę kinomanów. Ale miała ułatwione zadanie, gdyż drugi Robin Hood – mniejszy, tańszy, europejski i… z wąsem – ostatecznie skończył na… małym ekranie, gdzie miesiąc przed premierą konkurenta mógł stanowić dla niego zaledwie zwiastun. Nie powinno więc dziwić, że łatwo został zapomniany, podczas gdy wersja z USA przeszła do historii. Szkoda, bo to właśnie to skromniejsze widowisko jest wierniejsze realiom i bardziej wiarygodne, zatem stanowi ciekawą alternatywę dla rozbuchanej przygodówki zza oceanu.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA