search
REKLAMA
Recenzje

MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: 1492 – Wyprawa do raju

Mariusz Czernic

7 maja 2017

REKLAMA

Piątek, 12 października 1492 roku. Ten dzień zmienił wszystko. Zakończyło się średniowiecze, rozpoczęła się era nowożytna. Zainicjowano epokę wielkich odkryć geograficznych, sporządzono nowe mapy i podręczniki. Odkryto nie tylko nowe lądy, ale i surowce, przyprawy, nieznane gatunki roślin i zwierząt. Krzysztof Kolumb, choć był idealistą i wierzył, że z tubylcami można współpracować, mimowolnie zapoczątkował epokę zniszczeń. Niedługo po pierwszej wyprawie Kolumba upadły najważniejsze cywilizacje nowego kontynentu: Aztekowie, Inkowie, Majowie. Przy okazji doszło do największej w historii kradzieży – niezliczona ilość kosztowności została wywieziona. Część pochłonął ocean, a część trafiła do królewskich skarbców, służąc przede wszystkim do finansowania wojen.

Satysfakcja z powodu odkrycia nowych ziem każdego żeglarza napawa dumą – pokonanie oceanu to przecież osiągnięcie równie niezwykłe, co przebycie pustyni – ale wkrótce opada entuzjazm, gdy okazuje się, jak wysoką cenę ludzie muszą za to płacić. W filmie Ridleya Scotta doskonale ukazano zmieniające się nastroje. Od wielkich marzeń i ambicji, przez osiąganie wyznaczonych celów, po wielkie rozczarowanie, które przychodzi zwykle przed śmiercią i człowiek jest już zbyt zmęczony i schorowany, by czuć się spełnionym i w pełni szczęśliwym. Gdy w grę wchodzą władza, bogactwo i ziemskie zaszczyty, zapomina się o raju symbolizowanym przez Boga i powstaje na ziemi piekło. Ogniem, mieczem i bronią palną tworzy się chaos, którego nie sposób powstrzymać.

W piętnastym stuleciu już wiedziano, że ziemia jest okrągła, dlatego Krzysztof Kolumb wierzył, że płynąc na zachód, dopłynie na wschód. Szlaki lądowe były kontrolowane przez muzułmanów, więc droga morska wydawała się genialnym posunięciem strategicznym. Pod flagą Kastylii wyruszyły trzy karawele: Santa María, Niña i Pinta. Były to okręty śródziemnomorskie, a więc nieprzystosowane do wielkich oceanicznych wypraw. Podróż trwała aż siedemdziesiąt dni i omal nie doszło do buntu na pokładzie. Gdy ukazał się ląd, wszyscy łącznie z kapitanem byli przekonani, że wkrótce będą świadkami tego, co przed dwustu laty widział wenecki podróżnik Marco Polo. Ale żadnych okazałych mostów, spektakularnych zamków ani złotych świątyń nie odnaleziono. Ani nawet czegoś, co przypominałoby miasto zbudowane przez rozwiniętą cywilizację. Mimo to Kolumb wierzył, że dopłynął do Indii i liczył na spotkanie z chińskim chanem (słowem Indie określano wówczas cały kontynent wraz z Chinami i Japonią). W filmie Scotta ta ignorancja włoskiego podróżnika nie jest zbyt widoczna, chyba przez szacunek dla jego dokonań. A także przez pięćsetną rocznicę, która wymagała patosu, a nie drwiny.

W 1960 roku norwescy podróżnicy odkryli wikińską osadę w Nowej Fundlandii, udowadniając tym samym, że pierwszymi Europejczykami na amerykańskiej ziemi byli wikingowie. W ten sposób odebrano Kolumbowi pierwszeństwo, ale i tak należało porządnie uczcić zbliżającą się pięćsetną rocznicę przełomowej wyprawy genueńskiego żeglarza. Na 1992 rok zaplanowano między innymi trzy produkcje: angielską komedię Kolumbie, do dzieła z popularnego niegdyś cyklu Geralda Thomasa Carry On, film Johna Glena Kolumb odkrywca z udziałem Marlona Brando i najdoskonalsze z nich wszystkich dzieło Ridleya Scotta 1492: Wyprawa do raju. Zarówno w filmie Glena, jak i Scotta rolę Kolumba zagrał francuski aktor, w pierwszym był to Georges Corraface, w drugim Gérard Depardieu. Nie wiadomo na sto procent, jakiej narodowości był ów odkrywca. W książce Kolumb. Historia nieznana portugalski historyk Manuel Rosa na podstawie dwudziestoletnich badań postawił wniosek, że odkrywca Ameryki był synem polskiego króla Władysława Warneńczyka. W podręcznikach do historii dominuje jednak przekonanie, że był Włochem.

Film Scotta jest koprodukcją francusko-hiszpańską realizowaną w wielu miejscówkach, od Hiszpanii po Kostarykę. Francuska scenarzystka Roselyne Bosch mimo braku solidnego doświadczenia stworzyła skrypt, który został zatwierdzony do realizacji bez większych poprawek. W produkcjach historycznych rzadko się zdarza, by autorem scenariusza była jedna osoba, gdyż ten gatunek wymaga bardzo dokładnego przygotowania, przeczytania licznych publikacji i wyciągnięcia z nich wniosków. Należało znaleźć złoty środek między historycznym przekazem a tym, co dla widza atrakcyjne. W tej historii atrakcyjny jest motyw człowieka postawionego przed trudnym wyzwaniem, przeżywającego przygodę i doświadczającego niemiłych niespodzianek od losu. Kolumb nie jest tu osobą jednoznacznie pozytywną (a przynajmniej ja tak nie odczytałem tej postaci). Jego idealistyczne pobudki to tylko maska, w rzeczywistości jest zarozumiały i chciwy, pragnie władzy i zaszczytów, a tubylców traktuje dobrze tylko dlatego, żeby wykorzystać ich jako narzędzie do pracy.

W produkcji historycznej, gdzie ważny jest budżet, aktorzy mają być jak wieszaki na kostiumy. Wiele od nich wymagać nie trzeba, gdyż operatorzy oraz projektanci scenografii i kostiumów załatwią osiemdziesiąt procent roboty. Rzecz jasna są filmy historyczne, gdzie aktorstwo wyróżnia się znacząco, na przykład Królowa Margot (1994) albo kolejna superprodukcja Scotta Gladiator (2000), jednak gdy przygotowywano plan Wyprawy do raju, cele artystyczne nie przyświecały twórcom. Tu liczył się temat i jego widowiskowa oprawa. Aczkolwiek wybierając aktora do głównej roli, szukano człowieka doświadczonego, który zdoła unieść na swoich barkach ciężar tak spektakularnej produkcji. Padło na Gérarda Depardieu i jest to słuszny wybór, gdyż to aktor bez wątpienia wybitny, dobrze sprawdzający się w rolach postaci historycznych (Danton, Auguste Rodin, Cyrano de Bergerac).

Nie mam zastrzeżeń do Sigourney Weaver w roli Izabeli Kastylijskiej. Ona ma w sobie dostojeństwo i władczość charakteryzujące królów. W obsadzie można zobaczyć również hiszpańskiego aktora Fernanda Reya, człowieka niezwykle zapracowanego, który zagrał dwieście czterdzieści ról i nie zwolnił tempa aż do śmierci w 1994 roku. Swoją charakterystyczną gębę pokazuje Tchéky Karyo, ale ciekawszą kreację stworzył Michael Wincott jako symbol prawdziwego konkwistadora – człowieka pragnącego zabijać dla złota, władzy i własnej satysfakcji. Gdy wraz z kompanami odkrywa kości członków poprzedniej ekspedycji, mówi: „Pokażmy tym dzikusom, czym  jest prawdziwe barbarzyństwo”. Nie chodzi tu tylko o zemstę. Zarówno temu barbarzyńcy, jak i Kolumbowi chodzi o to samo. Jeden chce to osiągnąć przemocą, drugi perswazją. Problem w tym, że ten drugi sposób zwykle jest nieskuteczny.

Mało mówi się tu o religii. Wspomina się o tym, że celem wyprawy jest nawracanie tubylców na wiarę chrześcijańską, ale ten wątek został ograniczony do minimum. Działania misjonarzy na wielką skalę rozpoczęły się później, gdy tereny zostały lepiej zbadane przez konkwistadorów. W pierwszej fazie chodziło przede wszystkim o kosztowności i hegemonię. Choć film obejmuje dziesięć lat z życia Kolumba większa uwaga skupia się na okresie 1492–94, czyli dwóch wyprawach genueńskiego żeglarza – od jego pierwszych kroków na nowej ziemi do momentu, gdy zaczął wypadać z łask.

Kino historyczne wymaga z reguły znacznie więcej cierpliwości i determinacji niż inne gatunki. Solidne przygotowanie merytoryczne i głębokie zanurzenie się w epokę pomagają wykreować na ekranie odpowiedni klimat, który skutecznie może przysłonić celowe bądź przypadkowe nieprawidłowości historyczne. Biorąc pod uwagę ostatnie czterdzieści lat (tyle trwa kariera Ridleya Scotta), trudno znaleźć innego niż twórca Gladiatora specjalistę od tego genre’u (nieliczne wyjątki, takie jak Mel Gibson, potwierdzają regułę). W ciągu całej swojej kariery Scott zrealizował aż siedem filmów, które – jeśli nie są produkcjami stricte historycznymi – to w jakiś sposób ocierają się o ten gatunek. Reżyser wciąż nie powiedział ostatniego słowa w tym temacie i ogłosił, że jeden z jego następnych projektów będzie dotyczył bitwy o Anglię w 1940 roku.

Wyprawa do raju nie należy do najwybitniejszych osiągnięć Ridleya Scotta, ale ma coś, czego nie mają na przykład Pojedynek, Gladiator, Helikopter w ogniu. Mowa o muzyce greckiego kompozytora Vangelisa. Dziesięć lat wcześniej Scott i Vangelis współpracowali przy Łowcy androidów, ale to temat z fresku o Kolumbie jest – obok oscarowej kompozycji z Rydwanów ognia – najbardziej rozpoznawalną partyturą tego artysty. Brak jakiegokolwiek wyróżnienia dla tego soundtracku to doprawdy wielki blamaż. Bezdyskusyjną zaletą jest to, że film powstał jeszcze zanim rozkręciła się na dobre machina CGI. Scenografię, okręty, akweny i cuda natury oglądamy okiem operatora, a nie programisty komputerowego. Ten dwuipółgodzinny dramat pochłania widza, a przyczyniają się do tego: doborowa ekipa aktorska, rzetelny scenariusz, sugestywne obrazy i fantastyczna muzyka. Mimo iż Ridley Scott jest filmowcem o wyjątkowej biegłości warsztatowej, to po obejrzeniu większości jego filmów (ja widziałem wszystkie do 2010) można dojść do wniosku, że pozbawiony jest indywidualnego stylu. Bo każdy jego film jest inny.

korekta: Kornelia Farynowska

Mariusz Czernic

Mariusz Czernic

Z wykształcenia inżynier po Politechnice Lubelskiej. Założyciel bloga Panorama Kina (panorama-kina.blogspot.com), gdzie stara się popularyzować stare, zapomniane kino. Miłośnik czarnych kryminałów, westernów, dramatów historycznych i samurajskich, gotyckich horrorów oraz włoskiego i francuskiego kina gatunkowego. Od 2016 „poławiacz filmowych pereł” dla film.org.pl. Współpracuje z ekipą TBTS (theblogthatscreamed.pl) i Savage Sinema (savagesinema.pl). Dawniej pisał dla magazynów internetowych Magivanga (magivanga.com) i Kinomisja (pulpzine.pl). Współtworzył fundamenty pod Westernową Bazę Danych (westerny.herokuapp.com). Współautor książek „1000 filmów, które tworzą historię kina” (2020) i „Europejskie kino gatunków 4” (2023).

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA