ZAPOMNIANE filmy fantasy z lat 90.
Zapomniane właśnie w takich zestawieniach na innych portalach niż film.org.pl. Rzadko puszczane w telewizji, nawet jeśli jest ku temu wyjątkowa, świąteczna okazja jak Boże Narodzenie i jakże pasujący do niego Cud na 34. ulicy. Zapomniane więc równocześnie przez widzów, bo właściwie nieobecne na współczesnych serwisach streamingowych (prócz wspomnianego Cudu na 34. ulicy). Możliwości wypożyczenia np. w Apple TV+ nie biorę pod uwagę. Ich mała popularność jest niezrozumiała, bo kilka poniższych tytułów to już klasyka kina, więc powinno się ją promować jako przykład wartościowych artystycznie dzieł, z których filmowcy powinni czerpać inspirację. Jest jednak inaczej, co widać we współczesnym kinie fantasy; kręconym efekciarsko i za szybko, żeby móc przedstawić widzowi bardziej skomplikowaną treść. I to wcale nieprawda, że odbiorca nie zrozumie.
„Superbohaterowie”, 1999, reż. Kinka Usher
To miał być pastisz kina superbohaterskiego, ale tak do końca nie wyszło pastiszowo, ale żenująco. Twórcy zapewne sądzili, że jest inaczej. Nie podołali jednak scenariuszowi, żeby odpowiednio zaprezentować go za pomocą obrazu. Mimo wszystko jednak – akcja się ślimaczy, a dialogi są nieraz tak słabe, jak co najmniej te w polskim kinie grozy z lat 80. – produkcja nie zasługuje na zapomnienie. Stało się tak jednak, bo w kinie superbohaterskim niepodzielnie panuje stylistyka forsowana przez Marvela. Mało w niej miejsca na niedopowiedzenie, na nieoczywistą narrację. A co najważniejsze, nie ma w niej przestrzeni na superbohaterów, którym tylko wydaje się, że mają moc jak Szufla i na superbohaterów-filozofów jak Sfinks, i na zakochanym w sobie i złotej biżuterii antagonistów jak Casanova Frankenstein.
„Miasto zaginionych dzieci”, 1995, reż. Jean-Pierre Jeunet, Marc Caro
Rozumiem niektórych odbiorców tego rodzaju kina z nutą surrealizmu, wszechobecnej hiperbolizacji, kiedy w końcu się nim nudzą. To znudzenie i mnie dopadło. Pamiętam, jak w latach 90. byłem zachwycony tym rodzajem konstruowania kadrów – ograniczona paleta kolorów, nagminne używanie szerokokątnych obiektywów, ujęcia od dołu, postaci dobierane tak, żeby mocno dominowała u nich jakaś charakterystyczna cecha itp. I co najważniejsze: tematyka – często mroczna, tajemnicza, rozgrywająca się w świecie zniszczonym, skrzywionym moralnie, niedającym żadnej nadziei na beztroskie życie. Fascynacja takim rodzajem kina w końcu mija i z czasem już nie wraca się do niego tak chętnie. Był hype na Amelię, lecz już ta produkcja przebrzmiała. Miasto zaginionych dzieci, chociaż o wiele lepsze fabularnie, nie zdobyło takiego rozgłosu, a teraz właściwie zupełnie zniknęło, kiedy duet Jeunet–Caro już razem od dawna nie kręci swoich magicznych opowieści.
„W obronie życia”, 1991, reż. Albert Brooks
Tematyka fantasy często traktowana jest na zasadzie ukazania, co się będzie z nami działo po śmierci. A wizje tego, co po niej będzie, były jeszcze w latach 90. popularnym motywem w kinie. Na tej fali Albert Brooks nakręcił lekki, nieco moralizatorski tytuł W obronie życia z Meryl Streep w jednej z głównych ról. Pisząc o tym filmie, mam w pamięci inny, traktujący o sytuacji duszy człowieka po śmierci – Między piekłem a niebem – różnica między tymi produkcjami jest kolosalna, tym bardziej nie rozumiem, dlaczego W obronie życia jest tak nieznanym w Polsce tytułem. Jak na problematykę eschatologiczną zaskakująco bez patosu i dowcipnie prezentuje problemy duchowe człowieka po zakończeniu fizycznej egzystencji. Przykładowo na Filmwebie zdecydowało się go ocenić zaledwie 1605 osób. To drastycznie niewielka liczba w porównaniu z Miastem zaginionych dzieci – 15 348 ocen.
„Sny”, 1990, reż. Ishirô Honda, Akira Kurosawa
Artyści, kiedy już zdobędą po latach poczucie, że doszli do pewnej artystycznej ściany i nie stworzą już nic, co by było przekroczeniem ich twórczego Rubikonu, często decydują się na podsumowanie swojej działalności. Reżyserzy również tak postępują. Często jest im łatwiej niż np. malarzom, bo medium, jakim jest film, dużo lepiej umożliwia zebranie w sugestywny i jasny dla odbiorcy sposób wszystkich tych twórczych emocji, które były zdobywane przez całe lata i w każdym pomniejszym dziele pogłębiane, testowane oraz interpretowane. Sny Akiry Kurosawy i Ishirô Hondy są takim reminiscencyjnym dziełem dla nich obu. Obaj artyści są niezmiernie ważny dla kina japońskiego i światowego. Obaj często wyobraźnię przedkładali w swojej twórczości nad zdrowy rozsądek (zwłaszcza Honda), co widać w Snach. Kurosawa podzielił się swoimi marzeniami sennymi z widzem; w nich możemy poznać go od innej strony niż we wszystkich wcześniejszych produkcjach. W tych snach nie zabraknie magii, ale także realnej, złowrogiej refleksji nad problemem ekologii i energii atomowej. Fantasy miesza się tu z pouczającą narracją przyrodniczą i naukową.
„Proste życzenie”, 1997, reż. Michael Ritchie
Liczba ocen na Filmwebie śmiesznie niska – 406. A to oznacza tylko tyle, że produkcja jest kompletnie nieznana. Przypomnę, że wyreżyserował ją Michael Ritchie. Z pewnością spora część widzów zna takie hity, które wyszły spod jego ręki, jak: Złote dziecko, Fletcha i Wyspę. Proste życzenie jest gdzieś w ich cieniu, mimo że główną rolę zagrał w nim swego czasu bardzo znany aktor komediowy Martin Short, który powrócił ostatnio w świetnym serialu Zbrodnie po sąsiedzku. Tym razem wcielił się w czarownika-fajtłapę, który niezbyt panuje nad rzucanymi przez siebie zaklęciami, nawet jeśli są banalnie proste. Wynika z tego mnóstwo komicznych sytuacji, a Martin Short musi radzić sobie z nimi w charakterystyczny dla niego, nieco slapstickowy, kabaretowy sposób.