Przez całe życie nie miałem szczęścia do tego filmu. Widziałem go raz w telewizji i zachwycił mnie totalnie. Postanowiłem więc znaleźć go na wideo, ale nikt z właścicieli wideotek nie słyszał o tak osobliwym tytule jak Krull. Już wtedy, na przełomie lat 80. i 90., był to wymowny znak, że w XXI wieku ten tytuł nie przetrwa. Mój sentyment do tego filmu utrzymał się jednak przez następne 30 lat, a główny bohater, książę Colwyn, grany przez zapomnianego dzisiaj Kena Marshalla, wciąż przypomina mi krzyżówkę króla Artura i Hana Solo. Takie to były czasy, że klimat Gwiezdnych wojen wpływał na wszelkie produkcje spod znaku fantasy i Nowej Przygody. Krull jest zręcznym połączeniem tematyki konfliktu z obcą cywilizacją, baśni o księżniczkach i ratujących je wyklętych królach oraz filmu akcji, gdzie walczy się mieczami i bronią laserową. A poza tym to ciekawy film drogi. Pamiętacie, czym była magiczna glewia?
Chociaż młody Tom Cruise nigdy mnie w roli Jacka nie zachwycił, to zapamiętałem niesamowity las stworzony na potrzeby produkcji. Rzadko się zdarza – a dzisiaj, w dobie CGI, właściwie nigdy – żeby tworzyć tak bogatą scenografię, która na ekranie nie wygląda sztucznie. Ujęcia z jednorożcami są doprawdy magiczne. Sama zaś fabuła zgrabna, chociaż dość ograna, zwłaszcza dla tych, którzy są oczytani w literaturze fantasy. Ten jeden z pierwszych filmów Ridleya Scotta ceniony jest dzisiaj (oczywiście w wersji z muzyką Jerry’ego Goldsmitha) właściwie tylko przez starszych miłośników tematu. Komercyjnie jednak niewiele się o nim wspomina, a dla młodych ta baśniowa stylistyka jest zupełnie nieznana. Zastąpiła ją bardziej brutalna i dosadna wizja fantasy zaproponowana przez Petera Jacksona.
Bądźmy szczerzy, jeśli Terry Gilliam próbował nakręcić adaptację powieści awanturniczej, to mu nie wyszło. Za to luźno nią inspirowany pastisz – a i owszem, chociaż dość chaotyczny w sposobie opowiadania fabuły widzowi i bardzo jeszcze nacechowany skeczową twórczością grupy Monty Python. Musiało upłynąć trochę lat, nim Gilliam pozwolił swoim filmom na większy spokój, a co za tym idzie – przystępność. Dzisiaj ma to szczególne znaczenie, gdyż aż nazbyt często twórcy filmowi upraszczają swoje dzieła, co nie oddziałuje pozytywnie na zdolności percepcyjne widzów. Baron Munchausen nie jest postacią łatwą do sfilmowania. Dużo w nim awanturnictwa i osobowościowego chaosu. Tym bardziej trzeba uważać, żeby swoją manierą formalną nie przesadzić i nie uczynić z niego karykatury bohatera. Terry Gilliam nie uważał, jak zresztą we wszystkich swoich filmach w latach 80. Czasem wychodziło mu to genialnie, a czasem nie. To jest ten drugi przypadek.