Na tle innych produkcji o przygodach dzielnego króla Artura i jego wiernych rycerzy produkcja Johna Boormana jest niezwykle ascetyczna. Nie ma w niej zbyt wielu efektów specjalnych ani znanych aktorów. Z biegiem lat wpłynęło to na popularność filmu, zwłaszcza że filmowcy regularnie kręcą coraz to nowe wersje historii życia Artura. Poza tym Excalibur Boormana zawsze był ciężki do zdobycia. Pamiętam, ilu znajomych przeszukałem, żeby go mieć, i to tylko w jakości Xvid. To było na początku XX wieku. Dzisiaj na szczęście została już wydana płyta Blu-ray, ale wersji UHD wciąż nie ma. Excalibur zawsze będzie produkcją dla wybranych gustów. Oniryczny artyzm stoi w tym filmie na pierwszym miejscu, a na pewno przed trzymającą w napięciu akcją. No i trzeba przegryźć tę interpretację arturiańskiego mitu, w której to nie Artur znajduje świętego Graala, a Parsifal.
W porównaniu z bajką kreacja Szkieletora wciąż wywołuje u mnie dwuznaczne emocje, nawet gdy wiem, że pod maską trupiej czaszki kryje się Frank Langella. Nie mogę wyzbyć się skojarzenia, że Darth Vader za mocno wszedł twórcom Władców wszechświata, mówiąc językiem dzisiejszych memów. Niemniej seksowne oczy, wydatne usta Meg Foster (Wiedźma) i podkreślające kobiece kształty wdzianko Chelsey Field (Teela) w jakimś sensie rekompensują tę konfuzję, jakiej doświadczam, spoglądając na maskę Szkieletora. A co do przyczyn zapomnienia – może to przez bajkę. Animowany He-Man wzywający moc Posępnego Czerepu tak bardzo scalił się z naszą kulturą masową, że zabrakło już miejsca na jego aktorską wizualizację. Poza tym film Władcy wszechświata bez pardonu konfrontuje rzeczywistość fantasy z realnością lat 80., a podobne mariaże czasem budzą wątpliwości, zwłaszcza gdy zestawianie takich odległych od siebie światów wypada na ekranie nieco pretensjonalnie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że to kino tanie, źle zmontowane i z koszmarnymi efektami specjalnymi. Jakże śmiesznie wyglądają dzisiaj te wszystkie strzały z łuków i kusz, po których przeciwnicy padają jak po serii z karabinu maszynowego. Jasnym punktem Mściwego Jastrzębia pozostaje jednak Jack Palance, jakże rzadko mający okazję grać rolę antagonisty w otoczeniu magii. Właśnie ze względu na jego rolę będę zawsze polecał produkcję Terry’ego Marcela. Zapomniana przez wszystkich, wyparta przez tematykę arturiańską i przygody Robin Hooda, stanowi dzisiaj egzotykę w klimacie fantasy. Palance w tym swoim skrzywionym hełmie wygląda nie tylko jak oszalały czarny charakter, ale kowboj, tylko przypadkiem dzierżący w ręce miecz zamiast kolta.
Byłem i jestem fanem wszystkich części i nie uważam – jak niemała liczba miłośników fantasy z lat 80. – że kolejne były gorsze. Był to kiedyś hit VHS wydany przez całkiem przyzwoitego dystrybutora – Imperial Entertainment. Dzisiaj zniknął, postrzegany jako gorsza wersja Tarzana. Grany przez Marca Singera Dar jest kimś więcej niż tylko wychowanym przez małpy porzuconym rozbitkiem. Ze zwierzętami łączyła go nadnaturalna zdolność pozwalająca się z nimi komunikować, a de facto władać nimi bez użycia mowy. Koncepcja ta nie została w kinie wyeksploatowana, więc do dzisiaj zbytnio się nie zestarzała. Zadziwiająco świeżo wyglądają również zdjęcia i walki. Dlaczego więc coraz mniej osób pamięta o Władcy zwierząt?