Ikona stylu w kinie akcji – można bez ogródek powiedzieć. Z każdym odcinkiem lepsza, chociaż trudno było o takie mniemanie po pierwszej części. Produkcja Briana de Palmy nie była zła. Wręcz przeciwnie, ale czy rokowała na stworzenie jednej z najbardziej znanych serii w historii kina? Od czasu Tożsamości Bourne’a z Richardem Chamberlainem żaden film sensacyjny obejrzany przeze mnie w tamtym czasie (gdy chodziłem do liceum) nie wzbudził we mnie takich emocji. Trudno było jednak oczekiwać i spekulować, że Mission Impossible przetrwa do dzisiaj i będzie stanowić, przynajmniej w moim pojęciu, konkurencję dla sagi o przygodach Jamesa Bonda. Wszystko to dzięki Tomowi Cruise’owi. Stał się nie tylko głównym aktorem serii, ale i producentem, kaskaderem, pomysłodawcą wielu scen oraz przede wszystkim marką. Dzisiaj nie da już myśleć o Mission Impossible bez Cruise’a, a po pierwszej części jeszcze tak było można. Oto największe osiągnięcie aktora, które jest tym samym szczytem jego kariery. A na drugim miejscu w wykreowaniu sławy Mission Impossible jest muzyka Lalo Schifrina. Pamiętacie może serial z Peterem Gravesem? Tom Cruise jako Ethan Hunt oddał mu piękny hołd.
Niewątpliwie, Dustin Hoffman przyćmił Toma Cruise’a, ale nie upadł pod wpływem jego talentu. Postać Charliego Babbitta nie została stworzona po to, żeby ją lubić, przynajmniej na początku. To bawidamek, skrzywdzony przez ojca chłopak, który wciąż cierpi, a przez to nieświadomie wykorzystuje ludzi. W takiej roli młody Tom Cruise sprawdził się idealnie. Samo przejście do bardziej sentymentalnych klimatów oraz mimiki wyszło mu już gorzej, zapewne ze względu na młody wiek, ale w duecie z Hoffmanem w ogóle te niewprawności warsztatowe nie przeszkadzały. Dlatego Oscar za pierwszoplanową rolę powędrował do niego, a Cruise nie dostał nawet nominacji. Lecz mimo to ogląda się go na tzw. widzowskim luzie. Nie wzbudza od razu sympatii, ale reżyser dobrze kontroluje ten moment, kiedy powinna się ona pojawić. Nie żywi się do niego wstrętu ani nienawiści, które przesłaniałyby bohatera. Dodatkowo świetne zdjęcia, pamiętna dla historii kina muzyka, w tym poruszającym emocje świecie Tom Cruise po raz kolejny zapisał się jako aktor przywiązany genetycznie do kultowych filmów.
Wciąż się zastanawiam, czy ta rola radykalnie nie zmieniła życia osobistego Cruise’a. Ostatnia Kubrickowska rzeczywistość, jaką udało się reżyserowi Lśnienia stworzyć, wciągnęła aktora bardzo głęboko. Stworzył ze swoją, już dzisiaj byłą, żoną idealną, nieco oniryczną kreację związku ludzi przywdziewających maski, a w końcu zapominających, że je noszą. Kubrick pozwolił nam obserwować losy państwa Harford jakby z ukrycia tak, żebyśmy czuli się winni, jak prawdziwi podglądacze. Doświadczenie seansu Oczu szeroko zamkniętych jest zarówno zmysłowym przeżyciem erotycznym, jak i niewygodnym doświadczeniem odsłonięcia przed własnym wstydem. Kubrickowski świat wydaje się z początku niemal fantastyczny, czasem nawet dowcipny, podniecający i irrealny, by naraz stać się smutnym tańcem śmierci człowieka żyjącego w ułudzie. Tom Cruise jest idealnym jej partnerem w tych pląsach. Przechadza się niespiesznie po swoim życiu, jakby był na balu. Są nawet maski i gołe cycki. Tylko na nim jako człowieku coś za dużo ubrania w momentach, kiedy chciałby je za wszelką cenę zdjąć. Maska nie pozwala.