ZAKOŃCZENIA filmów, które wydają się tym SŁABSZE, im więcej o nich myślimy
Nie ulega wątpliwości, że 90 procent filmów w tym zestawieniu jest artystycznie wielka, ich zakończenia zaś kropką nad i, oczekiwanym przez widzów podsumowaniem oraz ukoronowaniem tej wielkości. Z łatwością można jednak wyobrazić sobie na zasadzie myślowego eksperymentu, czy owe zakończenia tak znakomitych filmów byłyby w stanie na tym samym poziomie zachwycić publiczność, co reszta fabuły, gdyby akurat ona była słaba? Otóż pewnie nie. Cały wic polega na tym, że w genialnym filmie zakończenie wcale nie musi być równie genialne, a tym bardziej pełne niedopowiedzeń i twistów. Może pełnić funkcję uzupełniającą, klamrującą itp. Takie zakończenia jednak są podatne na czas, gdyż bywają zbyt mało unikalne. Kiedy o nich długo myślimy, oglądając kolejne razy daną produkcję, znając finały tych opowieści, mogą wydać się (te zakończenia) słabsze niż za pierwszym i drugim razem, m.in. dlatego, że już zdążyliśmy sobie dopowiedzieć inne, niekiedy lepsze. Poniżej kilka przykładów takich „wielkich” finałów.
Spotkanie na plaży, „Skazani na Shawshank”, 1994, reż. Frank Darabont
W przypadku tej produkcji będę opisywał wyłącznie swoje emocje, które przez lata zmieniały się w stosunku do tego filmu. Wspomnę również o pewnej logicznej konsekwencji poznawczej, wpływającej na ocenę rzeczy, które kiedyś już poznaliśmy. A więc Skazanych na Shawshank oglądałem niezliczoną ilość razy i zapewne ta liczba się w przyszłości powiększy. Z czasem jednak cukierkowe i ciekawie rozegrane fabularnie zakończenie zaczęło mnie o wiele mniej pociągać i cieszyć od wszystkiego, co w fabule filmu je poprzedziło. Logiczną więc konsekwencją w ocenie tego, co znamy, gdy ma tam zawierać się jakiś twist, jest utrata emocji wraz z czasem, a w konsekwencji spadem ocennego entuzjazmu. Tak stało się u mnie w przypadku Skazanych, kiedy już doskonale wiem, jak historia się skończy, nie czuję suspensu zdziwienia i rozwikłującej się na moich oczach tajemnicy, a jeszcze raz przychodzi mi wystawić finałowi ocenę, spozycjonować go na drabinie z innymi zakończeniami, co do których czuję wciąż o wiele żywsze emocje.
Obecność, „2001: Odyseja kosmiczna”, 1968, reż. Stanley Kubrick
Tym razem staram się ugryźć zakończenie Odysei nie od strony interpretacji metafory finału, bo już to wiele razy robiłem, ale procesu poznawczego, ogólnych zasad nim rządzących. Tak więc mało mnie teraz obchodzi, dlaczego do Ziemi zbliżyło się wielkie dziecko w czymś w rodzaju pęcherza płodowego. Obchodzi mnie pewna zasada obowiązująca w recepcji Odysei kosmicznej – zasada niewiedzy. Polega ona na uzależnieniu wysokości oceny od stopnia tajemniczości. W moim wypadku doskonale się sprawdziła. Lata temu zachwycałem się Odyseją, bo wydawała mi się taka nowatorska, enigmatyczna, niemal jak interpretacyjne pole minowe do rozbrojenia, a dzisiaj to w sumie prosty recepcyjnie film o osobliwej formie estetycznej. A zakończenie? Bardzo traci, gdy głowiącym się nad nim widzom nagle przyjdzie do głowy, że to zerżnięte koło wiecznych powrotów. Wymyślono je jeszcze w starożytnym Egipcie.
Uśmiech, „Dawno temu w Ameryce”, 1984, reż. Sergio Leone
Śmieje się oczywiście Robert De Niro, a Sergio Leone potrafi z niego wycisnąć wszystko, co aktorsko najlepsze. Jest to śmiech specyficzny, bo narkotyczny. I teraz ocena wartości tej sceny zależy od interpretacji. Bo albo wszystkie wydarzenia są konfabulacją głównego bohatera, albo są realne, a on tylko śmieje się, bo narkotyki dają mu wytchnienie od zbyt trudnej rzeczywistości. I teraz tak: jeśli fabuła jest konfabulacją Noodlesa, to zakończenie tylko zyskuje, a jeśli oglądać widzom przyjdzie jedynie jakąś narkotyczną pozę, to chciałbym więcej.
Pożegnanie, „Szósty zmysł”, 1999, reż. M. Night Shyamalan
Generalnie to jeden z tych filmów, jak zresztą wiele Shyamalana, kręconych schematycznie, jeśli chodzi o twist. Zwykle występuje jeden, ale tak mocny, że jego odkrycie naprawdę zaskakuje, a jednocześnie zmienia obraz fabuły. To jednak ryzykowny zabieg, coś w rodzaju jednostrzałowego pistoletu, którego nie można potem nabić, tylko trzeba wyrzucić albo zachować jako pamiątkę. Tak jest i z Szóstym zmysłem. To film trzymający w napięciu i wzruszający. Finałowy monolog Bruce’a Willisa działa na emocje, ale jedynie w kontekście całości. Gdy już się zna film, zna twist, słowa wypowiadane przez bohatera stają się nagle bardzo oczywiste, nazbyt melodramatyczne, tak więc to zakończenie dużo traci już po drugim seansie.
Skalp, „Zjawa”, 2015, reż. Alejandro González Iñárritu
Zawsze będę uważał ten film za genialny, chociaż niektórzy mogą sądzić, że afirmacja przemocy nie ma nic wspólnego z geniuszem fabularnym, a tym bardziej artyzmem. Zakończenie jest mocne, nawet w pewnym sensie metafizyczne, oraz sprawiedliwe. Nie wznosi głównego bohatera na poziom najprostszej zemsty dokonanej własnymi rękami. Problem jednak w tym, że jest przewidywalne. Oglądane pierwszy raz zachwyca i zaspokaja widzowską chęć odpłaty. Kolejne jednak już nie mają w sobie tych pierwszych emocji. W finale Zjawy nie ma również nic twistowego, a to spojrzenie w kamerę Leonardo DiCaprio jest proste do interpretacji – bo cóż innego mogło stać się z głównym bohaterem, gdy już zobaczył swoją ZJAWĘ?
Finał i po finale, „Superman IV”, 1987, reż. Sidney J. Furie
I znów kiedyś tego nie zauważałem, zwłaszcza 30 lat temu. Dzisiaj trudno mi nawet doczekać do końca, żeby ponownie zobaczyć ten finałowy banał. Finał polega głównie na walce, lecz Superman musi posłużyć się fortelem. W kulminacyjnym punkcie, aby pokonać Nuclear Mana, musi zasłonić słońce, z którego złoczyńca czerpie swoją moc. I tak Superman wypycha Księżyc przed słońce, powodując zaćmienie, które niszczy moc Nuclear Mana i pozwala Supermenowi go pokonać. Problem w tym, że tak nagłe przesunięcie Księżyca spowodowałoby poważne anomalie grawitacyjne na Ziemi i prawdopodobnie powstanie ogromnych fal pływowych, które zniszczyłyby wiele obszarów naszej planety.
Spojrzenie, „Omen”, 2006, reż. John Moore
Chodzi o scenę na cmentarzu, która w wersji filmu z 1976 roku faktycznie mogła straszyć i zapadała w pamięć, ale w 2006 scen o podobnej wymowie – że jakaś postać, będąca nośnikiem zła, przeżywa i powinna już poza kadrem kontynuować mrożącą w żyłach opowieść – w horrorach było wiele. Wydaje się, że zbyt wiele. Ten zabieg stał się kliszą grozy, tak więc im częściej oglądam Omen w jakiejkolwiek wersji, tym mocniej wydaje mi się, że to zakończenie nie robi już na mnie żadnego wrażenia, nie niesie ze sobą zaskoczenia i jest oczywiste, a może wręcz nudne.
Totalna rozwałka, „Bullet Train”, 2022, reż. David Leitch
Mam tylko jeden zarzut do zakończenia – jest proste, co spowodowało u mnie poczucie niespełnienia, zawodu itp. A polega ono mniej więcej na zwykłej rozmowie między Marią i Biedronką, aczkolwiek w dość emblematycznym otoczeniu, jednak nie ma ono większego wpływu na treść dialogu oraz całą historię. Zręcznie natomiast nijakość finału została ukryta w wielobarwnym kalejdoskopie reszty fabuły. Tylu bohaterów, zwroty akcji, specyficzny świat przedstawiony, aż wreszcie końcowa rozwałka. Chciałbym właśnie ją traktować jak finał, lecz twórcy zdecydowali się jeszcze na dodanie tej dopowiadającej rozmowy.
Konfrontacja, „Aquaman”, 2018, reż. James Wan
Sam się dziwię, że to piszę, ale z perspektywy czasu inaczej się ocenia filmy jako osobne tytuły, a inaczej całe uniwersa oraz owe filmy na tle tychże uniwersów. Aquaman ma swoje zalety. Jest kolorowy, rozrywkowy, nakręcony bez nadmiernego zadęcia, a finał jest spójny z całością. Nie jest wybitny, jak cała produkcja. Nie jest również zły, jak cała produkcja. Sam w sobie jest jednak bardzo sztampowy, oczywisty. I staje się to oczywiste dla każdego, kto wejdzie w świat kina superbohaterskiego, obejrzy wiele sztandarowych dla tego gatunku tytułów, żeby przekonać się, jak podobnej treści i konstrukcji finały są wykorzystywane w tego typu filmach. A w Aquamanie zakończenie polegało na walce między pozytywnym bohaterem a tym negatywnym, który uzurpował sobie prawo do władzy ze względu na czystość krwi.
Siusiak, „Seksmisja”, 1983, reż. Juliusz Machulski
Najpierw trochę o wydźwięku kulturowym i ochronie wizerunku dzieci. Zakończenie Seksmisji z siusiakiem dziecka na całym ekranie, dzisiaj już tak nie cieszy, gdyż inaczej podchodzi się do dziecięcej nagości. Z pewnością dzisiaj Machulski nie odważyłby się, a przynajmniej poważnie zastanowił, czy pokazać sferę intymną dziecka w jakiejkolwiek scenie w swoich filmach. Nawet gdyby miały kategorię 18+. Abstrahując jednak od dziecięcej nagości, sam finał Seksmisji dzisiaj pozostawia niedosyt. Oglądany przed laty, przez swoją nowatorskość tematyczną, maskował skróty myślowe, ale dzisiaj wielu widzów zapewne będzie domagać się bardziej szczegółowych tłumaczeń. Akcja filmu nie płynie przecież w tak ekspresowym tempie, jak od chwili wydostania się Maxa i Alberta na powierzchnię. Treści mówię więc tak, natomiast dziecięcej nagości i rozwiązaniu fabuły już dzisiaj nie.