SZÓSTY ZMYSŁ. Wciąż znakomity (i kultowy) horror
Wydarzenie to pokryło się z dwudziestymi dziewiątymi urodzinami reżysera. Otrzymał on wówczas od losu wyjątkowy prezent – jego film odniósł bowiem spektakularny sukces.
Jeżeli miałbym wskazać jeden tytuł z filmografii Shyamalana, który w swych cechach składowych najlepiej odzwierciedla specyfikę twórcy, bez zastanowienia wybrałbym Szósty zmysł. Choć nie był to jego pierwszy film, to jednak można uznać, że to właśnie on otworzył Nightowi bramy do kariery w Hollywood. Wynikło to z ogromnego sukcesu frekwencyjnego filmu, który przy skromnym budżecie czterdziestu milionów dolarów zarobił na świecie oszałamiające sześćset siedemdziesiąt trzy miliony. Ale film podobał się także krytykom. Został dostrzeżony przez amerykańską Akademię Filmową, która przyznała filmowi aż sześć nominacji do Oscara. Film przeszedł w ten sposób do historii, dołączając do grona przedstawicieli kina grozy (Egzorcysta, Szczęki, Milczenie owiec oraz Czarny łabędź) którym udało się uzyskać nominację za najlepszy film. Ale dla samego reżysera był to pierwszy i zarazem ostatni przypadek, gdy jego dzieło pretendowało do najważniejszej nagrody filmowej.
Dwa pierwsze filmy Shyamalana – Praying With Anger i Wide Awake – to dramaty, które nie mają nic wspólnego z grozą. Da się zatem zauważyć, że dopiero w Szóstym zmyśle twórca wypłynął na wody, na które wypłynąć chciał zawsze – a doświadczenie pokazuje, że to właśnie w horrorze Shyamalan czuje się najlepiej. Tworząc fabułę do Szóstego zmysłu, reżyser i scenarzysta w jednej osobie inspirował się jednym z odcinków horrorowego serialu Czy boisz się ciemności – czyli popularnej w latach dziewięćdziesiątych telewizyjnej produkcji przeznaczonej dla młodzieży. Dokładnie chodzi o odcinek zatytułowany Opowieść o dziewczynie ze snów. Bohater tego epizodu odkrywa, że jest ignorowany przez wszystkich wokół prócz swej siostry i pewnej tajemniczej dziewczyny…
Analogiczny problem przeżywa doktor Malcolm Crowe (Bruce Willis), główny bohater Szóstego zmysłu. Ten powoli dochodzi do siebie po zamachu na jego życie, dokonanego przez niezrównoważonego pacjenta. Postanawia zająć się przypadkiem Cole’a Seara (Haley Joel Osment), ośmiolatka samotnie wychowywanego przez matkę, Lynn (Toni Collette). Zmagający się z rozstaniem rodziców chłopiec jest jak na swój wiek niezwykle rozwinięty umysłowo, co stanowi zarazem jego przekleństwo. W postępach terapii Crowe dostrzega, że dziecko posiada niezwykłą umiejętność, coś w rodzaju szóstego zmysłu, umożliwiającego widzenie tego, co dla innych pozostaje niedostrzegalne. W jednej ze słynnych scen sam zresztą oznajmia to swemu terapeucie:
Widzę martwych ludzi.
Podstawowym wyróżnikiem jakości fabuły Szóstego zmysłu jest to, że tylko pozornie pełni ona rolę straszaka. Tym razem wychodzące z szafy duchy nie mają nas tylko przestraszyć. Pełnią one przede wszystkim rolę metafory. Zmaganie się małego Cole’a z możliwościami szóstego zmysłu – widzeniem i rozmową z umarłymi – jest niczym innym, jak podręcznikowym odniesieniem do terapii zaburzeń lękowych, które pojawiły się w życiu chłopca na skutek przedwczesnej utraty ojca. Cole nie może poradzić sobie z lękami, gdyż jego ojciec nie zdążył nauczyć go wykorzystywania swej wewnętrznej siły. Pojawienie się doktora Crowe’a przyspiesza proces uzdrowienia polegający na zaakceptowaniu lęków jako uczuć nierozłącznych z nami oraz podjęciu próby nawiązania z nimi kontaktu. Tytułowy szósty zmysł jest zatem niczym innym, jak zdolnością do czytania własnych niepokojów i rozumienia przesłań, jakie z nich płyną. Tak przynajmniej rozumiem to ja, co jednak podparte jest tym, że Shyamalan nieraz udowadniał, iż fabuły jego filmów są dalece niejednoznaczne i zasadnym jest doszukiwać się w nich drugiego dna.
Nie bez znaczenia jest także gra aktorska, która wypada w filmie koncertowo. Bruce Willis wyjątkowo przekonująco zrywa z wizerunkiem twardziela, prezentując bardzo subtelną i minimalistyczną rolę (sam Quentin Tarantino, u którego Willis grał w Pulp Fiction, był występem kolegi w Szóstym zmyśle iście zachwycony, uznając go za jeden z najlepszych w karierze aktora). Na największe brawa zasługuje jednak kreacja jedenastoletniego wówczas Haleya Joela Osmenta wcielającego się w rolę młodego Cole’a. Z jego angażem związana jest ciekawa anegdota. Ponoć Shyamalan postanowił wybrać Osmenta do roli po pierwsze dlatego, że jako jedyny przyszedł na casting w krawacie. A po drugie, gdyż okazał się być do roli po prostu najlepiej przygotowany, co dał także do zrozumienia reżyserowi podczas krótkiej rozmowy temu poświęconej. Gdy Shyamalan zapytał Osmenta o to, czy czytał swoją rolę, ten odpowiedział, że uczynił to zeszłej nocy aż trzy razy. “Wow, przeczytałeś swoją rolę aż trzy razy?” – zapytał reżyser. Na co Osment odpowiedział: “Nie, przeczytałem scenariusz trzy razy”.
Jego zaangażowanie w rolę widoczne jest na ekranie. Wiemy, że Shyamalan bardzo dobrze radzi sobie z młodymi aktorami, co pokazuje jego filmografia. Ale Haley Joel Osment to zdecydowanie najlepszy przykład takiej współpracy. Wielu dorosłych aktorów nie potrafi wykrzesać z siebie tylu emocji, tak dobrze rozumiejąc rolę, a udało się to jedenastoletniemu chłopcu. Dostrzegła to oscarowa kapituła, wyróżniając aktora nominacją. Tym samym Haley Joel Osment przeszedł do historii jako jeden z najmłodszych aktorów walczących o statuetkę złotego rycerza. Przykre jest jednak to, że niewiele z tego wynikło – kariera aktora nie potoczyła się bowiem proporcjonalnie do jego talentu.
Nie można także zapomnieć, iż wyjątkowość fabuły Szóstego zmysłu brała się z jego przewrotnego finału. Zaskoczenie nagłym zwrotem fabularnym było o tyle silne, gdyż w żaden sposób nie dało się go przewidzieć. Złośliwi mówią, że twist działa zwykle na niekorzyść filmu, czyniąc go widowiskiem jednorazowym. W przypadku Szóstego zmysłu mój powtórny seans zaowocował skrupulatną obserwacją istotnych niuansów (czerwień na przykład jest w filmie kolorem symbolicznym), ale także dostrzeżeniem metaforycznego podłoża. Zrozumiałem wówczas, z jak osobliwym filmem mam do czynienia. Podobno Toni Collette wcielająca się w matkę chłopca była tak poruszona emocjonalnym wydźwiękiem scenariusza, że o tym, iż jest on horrorem, dowiedziała się dopiero po zakończeniu kręcenia zdjęć. Jest coś w tej niepozorności. Film Shyamalana to bowiem horror dalece nietypowy – potrafi widza przejąć, potrafi go wzruszyć, a momenty grozy, miast przerażać, przynoszą odpowiedzi na istotne pytania.
korekta: Kornelia Farynowska