OMEN: POCZĄTEK. Szał, szept i szok [RECENZJA]
Każdy to wie, że antychryst przyjdzie na świat 6 czerwca. To tak oczywiste, że zawsze z pewną rezerwą patrzymy na tę datę w kalendarzu. Tyle miejsc na Ziemi, ale stosownym miastem urodzenia wydaje się Rzym. Najciemniej przecież pod latarnią. Do tego prowadzony przez siostry zakonne żeński sierociniec. To tu, to tam kapliczki i ołtarze, by oddawać modły zbawicielowi. To tu, to tam „złe pokoje” dla niesfornych dziewczynek. Na pierwszy rzut oka przybytek święceń a w podszewce zakład psychiatryczny. Wybitne okoliczności pod kolejny generyczny satanistyczny horror. Do tego widmo legendarnego Omenu Richarda Donnera, któremu Omen: Początek dopisuje rozbudowany prolog. Nikt o niego nie prosił, a sequele/prequele/remaki horrorowych klasyków to raczej grząski grunt. Nad twórczą inwencją przeważa zazwyczaj marketingowa kalkulacja, nad potrzebą opowiadania odcinanie kuponów. Tak bardzo Omen: Początek nie mógł się udać. Tak dużym pozytywnym zaskoczeniem finalnie się okazuje.
Film Arkashy Stevenson nie jest hołdem dla oryginału, ale na pewno wydobywa jego wizualne znaki rozpoznawcze. Na głowy przechodniów zawsze może coś nieszczęśliwie spaść z nieba. Szczególnie, gdy delikwent wie odrobinę za dużo. Śmiertelne wypadki to specjalność demonów. Margaret (Nell Tiger Free), przybywająca do stolicy Włoch na uroczystość święceń, od początku czuje, że sierociniec skrywa wiele tajemnic. Na jeden upiorny dziecięcy rysunek na tablicy w korytarzu można jeszcze przymknąć oko. Drastyczne samospalenie zakonnicy jest już poważnym sygnałem ostrzegawczym. Margaret ma do tego pewne problemy z percepcją, bagaż ciężkich wspomnień z dzieciństwa, a wybujała wyobraźnia często dekonstruuje rzeczywisty przebieg zdarzeń. Prawdziwy sen i sfalsyfikowana jawa. Twórcy z wyczuciem i inscenizacyjną biegłością przemieszczają się między tymi dwoma porządkami.
Omen: Początek raczej nie zasłynie z powodu dostarczenia odpowiedzi na pytanie – „W jaki sposób urodził się antychryst Damien?” – ale na pewno dzięki wyjątkowo kreatywnej i zaskakującej technicznej oprawie. Pierwszoplanowym bohaterem filmu jest bezsprzecznie jego operator Aarton Morton. To się na pewno nie zdarzy, ale wykonał pracę godną oscarowej nominacji. Budujące napięcie pasy kamery, operowanie lustrami, osaczające obroty wokół własnej osi, wydobywanie detali i ujęcia z lotu ptaka, zwiastujące zagrożenie kompozycje czy pozornie niewinne ujęcia wywołujące poczucie bycia śledzonym i obserwowanym. Morton na każdą scenę ma pomysł i niebanalne rozwiązanie. Sprawiają one, że Omen: Początek regularnie wychodzi poza ramy filmowego straszaka, nabiera niespodziewanej estetyki i arthouse’owego charakteru (skojarzenia z Polańskim czy Roegiem będą wyjątkowo adekwatne). Brzmieć to może jak ograne gatunkowe zagrywki, ale uwierzcie (na Boga?), nowy Omen ma w sobie niewątpliwą stylistyczną świeżość. Ze wsparciem przychodzi jeszcze twórczy montaż, wydobywający i dodający dodatkowe znaczenia, wzmagający fatalistyczny nastrój i wymuszający na widzu uwagę.
Arkasha Stevenson w Omenie: Początku opowiada o momentach granicznych. W prywatnej, społecznej i religijnej optyce. Margaret żegna się z życiem cywila i wkracza do zakonu, przez rzymskie ulice przechodzą kolejne manifestacje i eskalujące protesty, w kościelnej hierarchii dochodzi do rozłamu, za kilka dni poczęty zostanie antychryst. Czasy ostateczne jak się patrzy. Mimo kumulacji napięć Omen: Początek zachowuje powolne tempo i lubi ciszę, to film raczej roztaczający aurę grozy i nieufności, sugerujący, że zło czai się gdzieś za rogiem, rzadziej epatujący nadprzyrodzonymi jumpe scare’ami. Twórcy doskonale zdają sobie sprawę, że udało im osiągnąć coś zdecydowanie więcej niż przypis do legendarnego Omenu. W tym kontekście furtka pod kontynuację wydaje się jak najbardziej zrozumiała.