OKROPNE filmy, które mają ŚWIETNE ZAKOŃCZENIA
I te zakończenia powinno się pamiętać, chociaż rzeczywistość jest inna. Pamięta się raczej wszystko to, co je poprzedziło, czyli brak jakości, pomysłu, słabą realizację i inne beznadzieje. Na szczęście chociaż część z tych filmów można nazwać tytułami sentymentalnymi, guilty pleasure, a przynajmniej dwa są tak złe, że przez to zaczęły osiągać popularność. Zbyt często pomijam w swoich zestawieniach nasze ociekające narodową dumą kino. Okazuje się jednak, że to kopalnia filmowych wtop, w których można odnaleźć chociaż minutę wartą uwagi, przyklejoną do akcji jak diament do końskiego łajna. Nie chodzi tu wyłącznie o kunszt realizacyjny, ale czasem dość przekornie o zaskakującą dawkę humoru, paszkwilowość, niespodziewany zwrot akcji, cameo, dobre zagranie emocjami lub nawet okazany nagle dystans twórców do siebie. Lepiej późno niż wcale, ale okropnych filmów z pewnością dobre zakończenia nie uratują. Są smaczkiem, o którym można podyskutować.
„Rambo: Ostatnia krew”, 2019, reż. Adrian Grunberg
Często zastanawiałem się, czy przyjdzie ten moment i jak będzie wyglądał? John Rambo, zmęczony życiem, zdeprawowany przez wojnę, musiał odejść. I zrobił to z klasą. Przede wszystkim na swoich zasadach. Na szczęście Sylvestrowi Stallone’owi nie przyszedł żaden głupi pomysł, żeby Rambo umierał z amerykańską flagą w ręku albo podniośle w czasie walki. Zrobił to spokojnie, można powiedzieć, że w otoczeniu nareszcie przypominającym dom, które obronił swoim życiem. Scena została jednak tak zrobiona, że bezpośrednio momentu śmierci nie widzimy, dlatego jakaś nutka niepewności może przez niektórych będzie odczuwalna. Znów śmierć jest podana widzowi metaforycznie, jak i wygrana Rambo. Niemniej te komputerowo dodane dymy po walce mogli sobie twórcy darować, jak i zbyt ckliwe wstawki z poprzednich części serii tuż przed napisami.
„John Rambo”, 2008, reż. Sylvester Stallone
Całość produkcji jest wyjątkowo płaska, odegrana ze znudzeniem w oczach przez Stallone’a, który chyba już był bardzo zmęczony postacią Rambo, a na głowie miał jeszcze reżyserię. Warto jednak poczekać do finałowej sceny walki, w której w pełnej krasie pojawia się znany z poprzednich części wielkokalibrowy karabin maszynowy Browning M2 12,7 mm. Rambo zdobywa go, dokonując abordażu birmańskiej ciężarówki. Najpierw zamienia w sito kierowcę, a potem wszystkich dookoła. Jest w tej scenie siła, ale i spora dawka humoru. Nie wiem, czy tak miało wyjść, niemniej latające w powietrzu kawałki ciał pojawiają się na ekranie w ten sposób, że czuje się radość, a nie obrzydzenie lub strach. Scenę wieńczy morderstwo birmańskiego dowódcy „zza drzewa”. Na wyjątkowo niedopracowane CGI wnętrzności, wylewające się z jego jamy brzusznej, nie zwracajcie uwagi. Najważniejszy jest wyraz twarzy Johna Rambo.
„Niesamowity Spider-Man 2”, 2014, reż. Marc Webb
Zielony Goblin został pokonany, Elektro również, lecz za cenę Gwen. Estetycznie i emocjonalnie moment jej śmierci został dobrze przemyślany. Metafora czasu, który rozrywa się w momencie upadku dziewczyny na dziesiątki kół zębatych, jest znakomita. No i ta pajęcza nić, która na końcu zamienia się w dłoń, próbującą desperacko uchwycić ciało Gwen. W ostatniej chwili udaje się Spider-Manowi zawiesić swoją ukochaną tuż nad ziemią, jednak przeciążenie jest zbyt duże i uderza ona głową w beton. Brakowało dosłownie ułamka sekundy, żeby ją uratować.
„Weekend”, 2010, reż. Cezary Pazura
Po zdawkowej rozmowie Maxa i Guli pojawia się coś w rodzaju kurtyny z niezbyt ciekawą sztuką naiwną. Opada ona powoli na cały ekran. A potem następuje cięcie i widzimy Cezarego Pazurę, który porusza jakimiś sznurkami. Jest za sceną. Można się domyślać, że to kulisy teatru. Pazura wypowiada słowa „the end”, tyle że mówi je tak, jak się je pisze, a nie wymawia po angielsku. Całkiem niezłe zakończenie, gdyby tylko reszta filmu do czegoś się nadawała.
„Bad Boy”, 2020, reż. Patryk Vega
Kiepski, ale jednak nie. Film o dwóch twarzach. Ostatnia zaś scena jest obsceniczna, dziwna, dramatyczna, ale i wartościowa. Mogłaby być lepiej zagrana – to jest pewne, ale przedstawia ciekawą koncepcję psychopatologiczną. Jej bohaterem jest Piotr Zawrotny, który cierpi na impotencję oraz anorgazmię. Problem w tym, że w finale Bad Boya odkrywa, jak się z tych przypadłości wyleczyć – dokonuje tego poprzez gwałt na Oli Fogiel. Niestety długo nie może cieszyć się tym sukcesem, bo zostaje zabity. Śmierć więc łączy się z tak długo poszukiwaną rozkoszą.
„Morbius”, 2022, reż. Daniel Espinosa
Film był przede wszystkim za krótki. Akcja parła do przodu z zawrotną prędkością, kosztem budowy postaci i szczegółów wydarzeń. Finałowa konfrontacja z Milo jest jednak efektowna, a sam Morbius po walce ujął mnie nawiązaniem do Batmana. Nie obraziłbym się, gdyby Bruce Wayne miał takiego pomocnika. Do tego jednak trzeba by połączyć uniwersa Marvela i DC, a to się raczej nigdy nie zdarzy.
„Doom”, 2005, reż. Andrzej Bartkowiak
Adaptacje gier wideo nie cieszą się dobrą reputacją, innymi słowy Fallout i The Last of Us nie mają wielu wysokojakościowych kolegów w świecie filmu. Doom z pewnością nie dołączy do tego grona. To płaska opowieść o grupie kosmicznych marines, którzy zostali wysłani do ośrodka badawczego na Marsie, aby rozwiązać problem pewnych osobliwych zakłóceń. Oczywiście fabuła polega na robieniu jatki, problem w tym, że niekoniecznie robią ją marines z potworami, lecz odwrotnie. Gra Doom kosztowała mnie wiele godzin życia i nerwów. Film Doom zmarnował całą tę legendę, bo jest filmem. Dopiero w finale, kiedy Andrzej Bartkowiak odtworzył akcję gry z perspektywy pierwszej osoby, da się tę produkcję przez chwilę oglądać.
„The Room”, 2003, reż. Tommy Wiseau
Tommy Wiseau zadziwia mnie odwagą i determinacją. Już to, że znalazł środki na nakręcenie The Room, jest jakimś kosmicznym osiągnięciem. W kategoriach pastiszów ostatnia scena zasługuje na szczególną uwagę i jest perełką w filmie. Zanim jednak Tommy umrze z miłości, najpierw jego śmierć musiało poprzedzić dramatyczne niszczenie mebli, luster, rzeczy byłej oraz wyjątkowo obsceniczne udawanie spółkowania z jej czerwoną sukienką. Wszystko to w atmosferze dzikich krzyków, jęków, charczenia, koszmarnej dykcji i drewnianych emocji. Potem wyciąga pistolet, zadaje dramatyczne pytanie „dlaczego mnie to spotkało” i strzela. Ciało Tommy’ego odlatuje w tył oczywiście w koszmarnym slow motion.
„Smoleńsk”, 2016, reż. Antoni Krauze
Nawet w najgorszym gniocie da się odnaleźć coś wartego uwagi, nawet jeśli nie jest to dobre jakościowo, ale chociaż powoduje rozbawienie. Tak jest ze Smoleńskiem, a dokładnie z finałową sekwencją, gdy jakiś dziwny ogień pojawia się na skrzydle, a potem jest brzoza, odpada ogon i generalnie następuje totalna katastrofa. To jedyny moment filmu, który daje jakiś efekt – zdziwienia, niedowierzania, totalnego zażenowania. Na długo pozostaje w pamięci fantazja twórców. Obiektywnie rzecz ujmując, smoleński wypadek ma duży potencjał na thriller kryminalno-katastroficzny. Musi tylko upłynąć kilkanaście, a może i kilkadziesiąt lat, zanim opowieść dojrzeje do ekranizacji. Atmosfera się oczyści, a filmowcy opowiedzą moim wnukom tę historię z zachowaniem minimum obiektywizmu i reguł kina pozbawionego ideologizacji.
„Wiedźmin”, 2001, reż. Marek Brodzki
O polskim Wiedźminie wiele już pisałem. Analizowałem narrację, fabułę, zgodność z książkami, a nawet tego nieszczęsnego smoka. Mało uwagi w filmie Marka Brodzkiego poświęciłem jednak samej Ciri. Wolałem skupić się na jej najnowszej wersji, która okazała się tzw. wersją rozszerzoną. Ciri u Brodzkiego jest na początku drogi, ale nie żałuję, bo to wizerunek w historii tego nieudanego filmu potrzebny. W finale relacja Geralta i Ciri jest jak jasny punkt w ciemności, a ich spotkanie jakże wzrusza. Poza tym pozostawia historię otwartą i chciałoby się, żeby Polacy kiedyś wrócili do jej kontynuacji. Już nawet nie musieliby kręcić remake’u. Wystarczy, żeby pokazali, co się stało po tym, jak Geralt odjechał z Ciri w tamtym martwym lesie.