Nowa wersja Luthora jest taka młodzieńcza, niedoświadczona, zupełnie niestraszna, nieumiejąca wzbudzić żadnego podziwu u widza; tego właśnie skrytego pozytywnego uczucia, jakie nieraz żywimy do czarnych charakterów. Gene Hackman i Kevin Spacey potrafili to zrobić. Jesse Eisenberg tylko miotał się po ekranie i udawał groźnego. Było to raczej pajacowanie nerda niż rzeczywiste tworzenie osobowości groźnej nawet dla Supermana. Wyjątkowo zaskakujący i nietrafiony wybór obsadowy.
Na szczęście dzisiaj już by taka sytuacja nie miała miejsca. Obsadzając Johna Wayne’a w roli Czyngis-hana, dokonano tzw. whitewashingu, procederu równie niebezpiecznego i bezsensownego co blackwashing. Szczerze, znając kreacje Wayne’a, trudno się patrzy na to, jak udaje Mongoła. Jest to bardziej śmieszne niż dramatyczne. Zaskakujący wybór obsadowy w tym kontekście jest także złym wyborem, a ostatecznie ta rola Johna Wayne’a została zapomniana, a pamięta się raczej potencjalny spisek lub osobliwy zbieg okoliczności związany ze śmiercią nowotworową kilkudziesięciu osób (w tym samego Wayne’a) z ekipy tworzącej Zdobywcę.
Cóż za ohydny pomysł, żeby w ogóle twarz dorosłego wkomponować w takie małe ciało. Jedyne odpowiednie słowo, które przychodzi mi na myśli, to angielskie określenie „creepy”. Jest to zaskakujące (i to w tym negatywnym sensie) niezależnie od aktora, który wcieliłby się w Calvina. Niemniej Marlon Wayans jest wyjątkowo niestrawny i odstraszający, a jego slapstickowość bazuje jedynie na najprostszych emocjach w chodnikowym stylu.
Rozumiałbym jeszcze zastrzeżenia do tej roli, gdyby Scarlett Johansson nie miała już za sobą kreacji w filmach superbohaterskich, a jednak z powodzeniem grała Czarną Wdowę. To nic, że jako postać był to lekki niewypał, ale sama gra aktorska trzymała poziom. Tym bardziej rola Motoko Kunasagi jest rozwinięciem wizerunku Nataszy Romanoff, jeszcze nim Johansson mogła się wykazać w produkcji przeznaczonej na wyłączność Czarnej Wdowie. Zaskakujące dla fanów mogło być jednak to, że w ogóle zdecydowano się na tę formę opowieści. I tu leży problem: niektórzy nie mogą przyjąć Scarlett jako takiej w roli Kunasagi, niezależnie od czegokolwiek racjonalnego, bo kiedyś tam uznano rysunkowe ekranizacje mangi za dzieła sztuki. Więc chodzi o rysunkowość kontra fabularność?
GoldenEye starało się być nowym otwarciem w dziejach serii filmów o Jamesie Bondzie, pokazującym, że agent 007 jest gotowy na XXI wiek. Była połowa lat 90. I zadziwiające jest to, jaka przepaść jakościowa dzieli tę produkcję od filmu Śmierć nadejdzie jutro. A przecież ujrzała ona światło dziennie w 2002 roku. Czy wszystko przez Pierce’a Brosnana? Patrząc na GoldenEye trudno na niego zrzucić całą winę, ale w kolejnych częściach Bondów stał się już tylko odtwórczym przedłużeniem Rogera Moore’a. Potrzebowaliśmy w serii nowego otwarcia, takiego właśnie, jakie zapewnił nam Daniel Craig.