Twórcy, bez których NIE BYŁOBY współczesnego kina science fiction
Fritz Lang
Podobne wpisy
Méliès stracił szansę na niebotyczną sławę, ponieważ nie potrafił przejść z epoki filmu niemego do świata dźwięków. Chociaż Lang był młodszy, to również spotkała go pułapka filmowej ciszy. Nieme kino zupełnie inaczej rozstawiało akcenty. Aktorzy inaczej grali, a reżyser nie musiał kłaść nacisku na dialogową ekspresję. Zastępowała ją gra ciała. Może dlatego, chociaż Lang po wyjeździe z nazistowskich Niemiec wciąż zajmował się filmem, to Metropolis pozostaje jego największym i cudem przetrwałym do dzisiejszych czasów dziełem. W przeciwieństwie do Podróży na Księżyc i mimo że Lang był przedstawicielem dość trudnego w recepcji niemieckiego ekspresjonizmu, Metropolis przetrwało próbę czasu i jest monumentalnym dziełem kompletnym. Niekiedy brak w nim dźwięku przeszkadza, ale to raczej nasze przyzwyczajenie niż obiektywna konieczność. Współcześni reżyserzy powinni uczyć się od Fritza Langa, jak uczynić z kina science fiction mądre narzędzie krytyki wszelkich totalitaryzmów oraz instytucji zakładających kajdany na ludzką wyobraźnię w imię metafizycznych ideologii.
Karel Čapek
Gdyby czeskie roboty opanowały świat, apokalipsa miałaby dowcipny przebieg, a grzyby atomowe mogłyby być np. koloru tęczowego. Co by na to powiedzieli chłopcy z różnych naszych prawicowych bojówek? To raczej oczywiste, co na ich temat powiedziałby wolnomularz, Karel Čapek, nasz po sąsiedzku prekursor fantastyki naukowej, wolnościowiec, antynazista, lewak, twórca, który zręcznie połączył krytykę polityczną z fantastyką i dzięki któremu słowo robot stało się sławne w gatunku sci-fi. Bo co tak naprawdę ono znaczy – robotę, i to mozolną, którą najlepiej, żeby wykonywały maszyny. A my będziemy sobie leżeć i pić drinki, aż do momentu, kiedy roboty się zbuntują i rozerwą nasze delikatne ciała na krwawe połcie mięsa. Najlepiej będzie, żebyśmy nauczyli się od Czechów fantastycznego dystansu, bo w ostatecznym rozrachunku zbytnia duma narodowa nie tylko jest śmieszna, ale i prowadzi do niebezpiecznych dewiacji na linii władza–naród, co Karel Čapek ponadczasowo mądrze ukazał w swoich powieściach, a my mieliśmy i niestety mamy tego przykłady na własnym poletku.
Jak to mówią niektórzy miłośnicy czy też nerdzi sci-fi, bez Scotta nie byłoby KANONICZNYCH dzieł w gatunku. Abstrahując od semantycznej pustki słowa KANONICZNY, którego sens polega na utożsamianiu subiektywnej ważności z obiektywnym porządkiem istnienia, zgadzam się z tym że bez Scotta kino science fiction nie zyskałoby wielkiego dzieła filmowego w postaci Łowcy androidów, jednego z ciekawszych kosmicznych morderców, którym stał się Ksenomorf, oraz wciąż ewoluującej u samego Scotta wizji nowego, jak się okazuje twórczego gatunku, który wymyślił człowiek – najpierw replikanta (Roy Batty), a potem w pełni syntetycznej postaci Davida z Prometeusza. Niewątpliwą zasługą reżysera było też celne osadzenie w gatunku science fiction dwóch aktorów – Rutgera Hauera i Michaela Fassbendera. Obydwaj poprowadzili swoich bohaterów do pewnego rodzaju antyludzkiej wielkości, chociaż, co muszę obiektywnie przyznać, przy całej miłości do niego żywionej od lat, Roy Batty z Łowcy androidów upadł pod ciężarem swojego dramatyzmu. Nie zajął należnego mu miejsca w ekosystemie. Natomiast David (a może Walter?) z Prometeusza najmądrzej jak się da wykorzystał swoich twórców bez sentymentów i bez autoagresywnego patosu, prowadzącego do poświęcenia się. Co do zaś Ksenomorfa, po latach Ridley Scott uświadomił sobie, że nie można zostawić tej doskonałej istoty bez jej własnego etosu i filogenezy. Dopiero więc od czasu Prometeusza i Obcego: Przymierza Obcy jest pełnoprawnym członkiem fantastycznonaukowego gatunku. Przedtem był jedynie narzędziem.