SZYBKA PIĄTKA #121. Najgorsze filmy 2019 roku

Gracja Grzegorczyk
1. Hellboy – bardzo wyczekiwany przeze mnie film, okazał się być jednym wielkim rozczarowaniem. Nie wiem, czy większa obrazą była tu liczba ku**w i innych inwektyw rzucanych na ekranie, czy po prostu spuszczenie w toalecie materiału źródłowego. Niestety twórców zgubił brak wyobraźni, przez co projekty potworów w CGI wyglądają nijako, zaś scenariusz praktycznie nie istnieje. I tylko zastanawia mnie, co Ian McShane robił w tym potworku. Nie wiem, ile dostał za swój występ, ale za to wiem, że zdecydowanie nie było warto. Cała reszta to bluzgi, kolejne idiotyczne walki i antagonistka, która jest równie drewniana, jak bracia Mroczek. Niestety, ale nie warto.
2. X-Men: Mroczna Phoenix – kolejna już próba opowiedzenia origin story Mrocznej Feniks a.k.a. Jean Grey. Niestety to próba chybiona. Fatalne aktorstwo, fatalny scenariusz i do bólu znana wszystkim historia nie są w stanie sprawić, że choć przez chwilę byłam zainteresowana tym, co dzieje się na ekranie. I żal mi tylko McAvoya i Fassbendera, który przecież dobrze zaczęli w reboocie serii, by potem niestety się zupełnie pogubić. Niestety, ale Mroczna Feniks to był przysłowiowy gwóźdź do trumny do całej franczyzy, którą pewnie nieprędko znów zobaczymy na dużym ekranie.
3. Godzilla 2: Król Potworów – gdyby ktoś powiedział mi kiedyś, że film o Godzilli może być nudny, to bym go wyśmiała. Niestety ostatnio takie sytuacje zdarzają się coraz częściej. Zapowiedzi tej odsłony były epickie. I przyznam szczerze, że czekałam z niecierpliwością na finałowy pojedynek. Niestety otrzymałam jedno wielkie rozczarowanie. Chyba jeszcze większe, aniżeli w przypadku poprzedniego filmu. Tam przynajmniej był Brian Cranston, a tu dostajemy nijaką Jedenastkę ze Stranger Things. Ta produkcja to jedna wielka porażka. Muszę z bólem przyznać, iż oglądanie prehistorycznych ogromnych rekinów okazuje się być dużo lepszą rozrywką.
4. Polityka – Patryk Vega powinien wziąć sobie do serca radę i zamiast skupiać się na taśmowym kręceniu kolejnych bubli, przysiąść raz a porządnie do scenariusza. Wówczas może udałoby mu się stworzyć kolejnego Pitbulla. A tak mamy mało sensowny zlepek memicznych momentów z naszego politycznego rodzimego podwórka. Wbrew szumnym reklamom, w tym filmie tak naprawdę żadne sekrety nie zostały odkryte. Wszystko to jest nudne, wtórne, zaś w kwestii aktorstwa, nie spodziewałam się aż takich nizin niechciejstwa. Mogło być ciekawie, wyszło nijako. Kolejny kasowy sukces odhaczony, kręcimy następny film.
5. Polar – totalny komiksowy niewypał, którego nie był w stanie uratować nawet nagi Mads Mikkelsen. Niby jest brutalnie, kolorowo i od czasu do czasu piękna blondynka pokaże się topless na ekranie, ale nic więcej z tego nie wynika. Koślawy, pisany na kolanie scenariusz, w pewnym momencie odpuszcza, zostawiając ostatnie 30 minut na bezmyślną wręcz rozwałkę. Nawet Netflix daje mi do zrozumienia, że nie powinnam tego filmu oglądać i za każdym razem zawiesza się, gdy chcę zobaczyć ostatnie 15 minut. Proszę więc o spoilery, jak się to kończy.
Maciej Niedźwiedzki
1. Dwóch papieży – tekturowe kino i rakotwórcza hagiografia. Tak, to film w którym Joseph Ratzinger pyta Jorge Bergoglio czy słyszał o historii świętego Franciszka. Ciekawe czy słyszeli o historii Jezusa Chrystusa? To film, w którym w kółko powtarzane są komunały w rodzaju: „Buduj mosty a nie mury”. To kreskówkowy film, w którym wszystko jest czarno-białe a charaktery pojawiających się postaci sprowadzone są do pierwszego akapitu wpisu na Wikipedii. Wielkie nieporozumienie.
2. Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie – Jestem rozczarowany tym, że Disney nie miał żadnego planu na tę trylogię, a akurat filmy z sagi Skywalkerów tylko jako trylogie powstają. J.J. Abrams nie miał na tyle inwencji, by rozwijać własną historię i własne symbole, więc żerował na wspomnieniach i na nostalgii. Jakby to one miały być jedynym paliwem Skywalker. Odrodzenie. Film Abramsa pozostawia ogromne poczucie niedosytu. Tym bardziej gdy w filmie za setki milionów dolarów udał się tylko epizodyczny Babu Frik.
3. Truposze nie umierają – Zlepek przypadkowych scen, nierozwiniętych pomysłów i intertekstualnych zabaw, prowadzących donikąd. Jim Jarmusch przyzwyczaił nas do swojego specyficznego tempa/bohaterów/dialogów. W przypadku Truposzy całość wydaje się jednak zrobiona na autopilocie. W trakcie realizacji czy pisania scenariusza większe znaczenie miał przypadek niż plan. Jeśli szukacie zapowiedzi śmierci filmowego postmodernizmu, opartego na cytatach i mruganiem oka do widza, to Truposze nie umierają będą tego doskonałym przykładem.
4. Pan T. – Film Krzyształowicza wygląda bardziej na stylistyczne ćwiczenie niż pełnoprawne kino. Przypadki polskiego inteligenta, przeżywającego twórczy kryzys w latach 50. w Warszawie, to na pewno interesująca wyjściowa sytuacja. Krzyształowicz sprowadza ją jednak do nużących repetycji, fabularnego zastoju i powtarzanych żartów oraz wtórnej satyry (na konformizm, na władzę, na linię programową, na historyczne postaci). Rozumiem, że Pan T. miał mieć uniwersalny wydźwięk. Wyszła niestety dość hermetyczna ramotka.
5. Król Lew – W opisie tego tytułu aż nie chcę być oryginalnym, nie chcę silić się na zaoferowanie czegoś nowego/innego. Zrobię więc to samo, co Disney z Królem Lwem. Skopiuję co bardziej mięsiste fragmenty z recenzji Marcina Kempistego. „Disneyowska masakra odtwórczością mechaniczną”, „Jest to propozycja tak nieoszlifowana pod kątem realizacyjnym, że dopuszczenie jej do premiery powinno być powodem do wstydu dla Disneya”, „brak bombastycznej kolorystyki skazuje produkcję na przeciętność”, „wszelkie słuszne zamiary to tylko zasłona dymna pozwalająca na nieskończone mielenie tych samych opowieści w celu pomnożenia zysków”, „Skoro jednak jest to tylko pozbawiona oryginalności, odtwórcza robota, to została ona totalnie spartaczona”, „Tak właśnie dokonuje się kolejna masakra uznanego pierwowzoru”.