search
REKLAMA
Recenzje

X-MEN: MROCZNA PHOENIX. Bez wyobraźni, ale nie bez pomysłu

Krzysztof Walecki

8 czerwca 2019

REKLAMA

Zapoczątkowana w 2000 roku seria filmów o „marvelowych” mutantach miała lepsze i gorsze momenty, ale nigdy nie uległa na tyle dużym przeobrażeniom, aby widz przestał w niej rozpoznawać kontynuację świata zaprezentowanego w X-Men Bryana Singera. Można narzekać na problemy z ciągłością fabularną, zawirowania czasowe, fakt, że główni bohaterowie nie starzeją się, albo są zupełnie kimś innym w zależności od filmu, w którym się pojawiają; to wszystko jednak nie ma wpływu na poczucie obcowania z tym samym cyklem. Nawet solowe filmy o Wolverinie – każdy odrębny stylistycznie! – oraz prześmiewcze epizody Deadpoola w jakiś dziwny sposób łączyły się we wspólną całość.

Piszę o tym, gdyż oglądając nowy film z serii, X-Men: Mroczną Phoenix, po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z całkiem innym spojrzeniem na ekranowych mutantów. Reboot byłby dobrym określeniem, gdyby nie fakt, że postaci grane są przez tych samych aktorów, co poprzednio. Ale o ile twarze rozpoznaję, to już niekoniecznie ich charaktery; sytuacje również są znajome, lecz ich wydźwięk się zmienił. Ostatecznie trudno orzec, czy Mroczna Phoenix pełni bardziej funkcję pożegnania z obecną ekipą X-Men (zważywszy, że Disney kupił niedawno Foxa, co najpewniej poskutkuje restartem marki już pod banderą MCU), czy też jest spóźnioną próbą odświeżenia serii.

Podczas kosmicznej akcji ratunkowej jedna z członkiń X-Men, Jean Grey, zostaje zaatakowana przez nieznaną siłę, która wnika w dziewczynę, czyniąc z niej najpotężniejszą istotę na Ziemi. Ale czy to rzeczywiście zasługa obcego bytu, czy też Jean od zawsze miała w sobie niespotykaną moc, stłamszoną przez działanie zazwyczaj dobrotliwego profesora Xaviera? Niezdolna kontrolować samej siebie bohaterka zaczyna siać zamęt i zniszczenie, podczas gdy jej dotychczasowi koledzy dzielą się na dwa obozy – jedni chcą ją ocalić, drudzy zgładzić. Równocześnie na scenie pojawia się tajemnicza postać, grana przez Jessicę Chastain, dążąca do przejęcia drzemiącej w Jean siły.

Simon Kinberg, do tej pory scenarzysta i producent ostatnich części, postanowił zadebiutować jako reżyser, z jednej strony zrywając z bombastyczną formą poprzednika, Apocalypse, z drugiej zaś przenosząc z kart komiksu jedną z najsłynniejszych x-menowych historii, sagę o Mrocznej Phoenix. Tę już raz próbowano przenieść na ekran – w Ostatnim bastionie historia Jean była jednak drugorzędna, służąc za melodramatyczną kodę dla ówczesnej trylogii. Co ciekawe, Kinberg również i wtedy pełnił funkcję scenarzysty, choć on sam nie był zadowolony z efektu końcowego. Stąd drugie podejście, chęć naprawienia błędów poprzednika, ponownie z licznymi odstępstwami od komiksowego oryginału. Efekt jest nie do końca przekonujący, choć miejscami intrygujący.

Zacznijmy od tego, co się nie udało. Przede wszystkim jest to film scenarzysty, nie reżysera. Kinberg ma ogromne problemy z dramaturgią i narracją, przechodzeniem z jednej sceny do następnej, nadaniem filmowi mocnego emocjonalnego tonu, który dla tej konkretnej historii jest niesamowicie wymagany. Poszczególne sceny i sekwencje są pomyślane oraz wykonane co najmniej poprawnie, ale przez brak reżyserskiego doświadczenia Kinberg nie jest w stanie zapanować nad całością. Wie, o czym chce opowiedzieć, ale nie potrafi tego wyegzekwować. Częściej posługuje się również dialogiem (nie zawsze najlepszym) niż obrazem, co jest o tyle niefortunne, gdyż kręci kino rozrywkowe oparte na efektach specjalnych i fantastycznych postaciach. Tymczasem u niego te pierwsze pojawiają się sporadycznie i niezbyt zachwycają, a jeśli idzie o bohaterów, ci spowszednieli i aż do finału niewiele prezentują. Może zatem nowi mutanci i ich supermoce coś zmienią? Niekoniecznie – jedna kobieta czyta w myślach jak Xavier, a jej kolega macha w walce warkoczykami. W przypadku Kinberga wyobraźnia jest towarem zdecydowanie deficytowym, co decyduje o tym, że ostatnia odsłona X-Men jest najskromniejszą.

REKLAMA