W tym przypadku również biłem się z myślami, czy nie dać tu jednak Gwiezdnych wojen: Mrocznego Widma. Ich nominacja do Maliny była spowodowana jedynie sentymentem do pierwszych chronologicznie części sagi, a nie żadnymi obiektywnymi względami. O takich można mówić dopiero w przypadku produkcji ze świata Star Wars, które sfinansował Disney. Nie uwzględniłem ich z tego samego powodu, który objaśniłem w przypadku Pluto Nasha. Co do zaś Bardzo dzikiego Zachodu, połączenie westernu, komedii i steampunku zdarza się w kinie sporadycznie, co może budzić nieufność, niemniej dzieło Sonnenfelda powinno zapisać się w historii multigatunkowych filmów jako jeden z najbardziej rozrywkowych tytułów o Dzikim Zachodzie.
Chyba zawsze będą mnie śmieszyć te wypominki fanów japońskich potworów, kiedy to krytykują Godzillę Emmericha przede wszystkim z tego względu, że nie jest to tzw. „prawdziwa” Godzilla. Myślę wtedy o facecie w gumowym stroju, stojącym w studio, gdzie budynki są zrobione z dykty, styropianu czy sklejek, a on sam poci się jak Eskimos w futrze na równiku. Niewątpliwie była to ciężka, aktorska praca, ale w żadnej mierze nie wpłynęła na domniemaną prawdziwość lub nieprawdziwość potwora. To wyłącznie kwestia sentymentów, a nie jakiejkolwiek prawdy. Godzilla Emmericha jest wyjątkowa, bo ma niesamowity klimat, powoli rozwijający się suspens, niemal taki, jaki zaplanował i stworzył kiedyś w legendarnym Parku Jurajskim Steven Spielberg. Nominację do Złotej Maliny traktuję nieco z przymrużeniem oka, gdyż najwidoczniej w jury było sporo osób kochających takie japońskie dekoracje.
Mad Max był postapokalipsą opartą na pustynnej rzeczywistości, natomiast w Wodnym świecie ciekawie odwrócono ten środowiskowy porządek. Pozostawiono przy tym najciekawszy przedmiot sporów i walki, czyli benzynę. Od pierwszego seansu, jeszcze na kasecie VHS, odnalazłem się w tym sposobie narracji, który bardzo przypomina filmy George’a Millera. Nie widzę istotnej różnicy w jakości, a niektóre techniczne zabiegi są w Wodnym świecie nawet lepsze. Podobnie z aktorami. Rewelacyjnie demoniczny Dennis Hopper jako Deacon okazał się nawet plastyczniejszy osobowościowo niż Wez (Vernon Wells) i Humungus (Kjell Nilsson) razem wzięci. Sam zaś Kevin Costner, mimo że z początku jego udział w tego typu produkcji wydawał się nieco egzotyczny, swoją niedostępnością i negatywnymi zachowaniami w niczym nieprzypominającymi pozytywnego bohatera, zaskarbił sobie moją dozgonną sympatię. Nominacja do Złotej Maliny zapewne z powodu zbytniego nawiązywania do Mad Maxów.
Stylistyka i rytm filmu przypominają mi nieco produkcje kręcone przez Sidneya Pollacka. Rozwijają się długo i nie zawsze zadowalają widza zakończeniem. Mimo jednak tej rozwlekłości i takiego braku ikry w budowaniu akcji losy bohaterów i ich życiowe wybory są przedstawione detalistycznie. Można zobaczyć jasno każde ich uczucie, co nie zawsze oznacza, że owe emocje złożone w całość dadzą obraz, którego spodziewają się i który zaakceptują widzowie. Tak najwidoczniej było w przypadku zachowania się wobec siebie pary kochających się małżonków – Diany i Davida Murphych (Demi Moore, Woody Harrelson). To jednak nie powód, żeby filmowi przyznawać Złotą Malinę, a także do niej nominować tak świetnie wypadającego w produkcji aktora jak Robert Redford. Wydaje mi się, że w przyznawaniu Malin dużo jest zawiedzionych nadziei, a nie w miarę obiektywnego wypowiadania się na temat filmów. To taki owocowy cyrk na kółkach.
Nie wystarczy, że w 1992 roku produkcja Lehmanna wygrała w kategorii „Najgorszy film”, to jeszcze w 2000 dostała nominację jako „Najgorszy film dekady”. A przecież już byli znani wszem wobec Żołnierze kosmosu. Hudsonowi Hawkowi oczywiście wiele brakuje do doskonałości. Rzuca się w oczy przede wszystkich chaotyczny montaż oraz błędy narracyjne polegające na zbyt szybkich przeskokach między kolejnymi etapami historii. Dwójka antagonistów również jest zbytnio przerysowana. Wszystko to jednak nie sprawia, że filmowi należą się aż takie cięgi. Świetna rola Willisa, interesująco wkomponowane w opowieść elementy kina nowej przygody oraz spora dawka humoru sprawiają, że jest to jeden z bardziej ponadczasowych tytułów, jakie w ramach swojego gatunku wyszły z amerykańskiej fabryki snów.