STREFA MROKU (1959–1964). Wszystko, co musisz wiedzieć o słynnym THE TWILIGHT ZONE, nim obejrzysz serial od JORDANA PEELE’A
Równie często, co po twist, twórcy Strefy mroku sięgali po mocną puentę – czasem największą siłą danego odcinka okazywało się nie zaskoczenie, a wymowne zakończenie. The Rip Van Winkle Caper to historia, której głównym motywem i tematem jest chciwość. Odcinek opowiada o czwórce rabusiów, którzy po zgromadzeniu ogromnej ilości złota postanawiają zahibernować się i zaprogramować tak, by wybudzić po stu latach, unikając tym samym wymiaru sprawiedliwości. Po obudzeniu zaczyna się między nimi walka o łup: każdy chce zagarnąć całość dla siebie. Ostatecznie przy życiu pozostaje tylko jeden z nich, jednak i on przegrywa: zabija go morderczy marsz przez pustynię w poszukiwaniu ludzkich osad. Gdy leży, umierając, w jego kierunku zbliża się para w futurystycznym pojeździe. Mężczyzna prosi o pomoc, ofiarując w zamian sztabkę złota, ale… zakochani nie mają pojęcia, co to za dziwna substancja. W przyszłości inne rzeczy uznaje się za cenne. W czasie, gdy zastanawiają się, czym jest owo złoto, złodziej umiera u ich stóp. Narrator podsumowuje całość morałem o względności i nietrwałości dóbr materialnych, a także o bezcelowości ich gromadzenia.
Strefa mroku dość często sięgała też po niepokojące, ambiwalentne, wymykające się prostym interpretacjom zakończenie. Wiele kończących scen jest tak mocnych i intrygujących, że trudno wyrzucić je z pamięci – tak jak tę z horroru The Dummy, który to odcinek autentycznie zaserwował mi bezsenną noc. Ten epizod opowiada o brzuchomówcy występującym jako komik z groteskową kukiełką, której podkłada głos. Mężczyzna zaczyna mieć obsesję na punkcie tego, że lalka jest żywa i posiada własną osobowość. Osoby z jego otoczenia uważają, że facet postradał zmysły, ale narracja przyjmuje perspektywę głównego bohatera: absolutnie przerażająca jest sekwencja, w której za każdym razem, kiedy patrzy on w lustro, kukiełka ma nieco inny układ ciała. Po pełnym tego typu scen, emocjonującym odcinku następuje urwanie historii i zakończenie: mężczyzna z kukiełką wychodzi na scenę jak dawniej. Tyle tylko, że teraz to kukiełka ma twarz bohatera, a mężczyzna – kukiełki. Co się stało? Lalka przejęła władzę nad człowiekiem? Doszło do zamiany osobowości? Facet ostatecznie zwariował? Nie dostajemy odpowiedzi, zostajemy z uczuciem niepokoju.
Mamy już zatem fabułę – teraz trzeba jeszcze wymyślić do niej bohaterów. Na tym polu Strefa mroku dość często spotykała się z krytyką: zarzucano jej płaskość postaci, używanie poszczególnych bohaterów w celu udowodnienia jakiejś tezy, brak pogłębionych sylwetek psychologicznych. Rzeczywiście, krótkość odcinków czasami odbija się na konstrukcji postaci, które nie zawsze otrzymują odpowiednią ilość czasu na zaprezentowanie większej złożoności charakteru. Osobowości bywają uproszczone, sprowadzone do jednej charakterystycznej cechy. Z drugiej strony, Rod Serling zawsze podkreślał, że chciał, by jego bohaterowie nie byli bohaterami, ale zwykłymi ludźmi – tylko wrzuconymi w niezwykłe, przerastające ich okoliczności. W centrum Strefy mroku stoi everyman.
Błędem byłoby jednak stwierdzenie, że barwne osobowości są w serialu nieobecne. W swych najlepszych momentach Twilight Zone potrafiło scharakteryzować daną postać w zwięzły, a przekonujący sposób. Potrafiło też nakładać na bohaterów wiele warstw i wymiarów, rysować ich subtelną kreską. W Long Distance Call babcia po swojej śmierci kontaktuje się z wnuczkiem za pośrednictwem zabawkowego telefonu, który wcześniej podarowała mu na urodziny. Kobieta zaczyna nakłaniać chłopca, by… popełnił samobójstwa i do niej dołączył. Zachowanie niepasujące do kochającej staruszki? Być może, ale w scenach sprzed jej śmierci twórcy zasygnalizowali nam, że ma ona także toksyczne cechy – jest zaborcza i egocentryczna. Rywalizuje z synową o miłość syna, krytykując ją na każdym kroku. Zawłaszcza całą uwagę wnuczka, traktując go jako substytut własnego syna, „skradzionego” przez kobietę – w pozornie niewinnej scenie zdmuchiwania świeczek z tortu nakłania chłopca, by ten powiedział jej na ucho swoje marzenie, po czym odmawia wyjawienia go rodzicom. Portret kobiety jest pogłębiony i intrygujący.
Najbardziej interesujące pod względem konstrukcji postaci są chyba te odcinki, w których albo obserwujemy starcie dwóch różnych charakterów, albo współzależności w większej grupie osób. I tak w The Silence przenosimy się do tradycyjnego klubu dżentelmeńskiego, w którym dwóch mężczyzn zakłada się o to, że jeden z nich nie odezwie się przez rok ani słowem. Nagrodą dla zwycięzcy ma być pół miliona dolarów. To pieniądze są motywacją dla tego z nich, który ma zachować milczenie – mężczyzna jest ciężko zadłużony. Nie wie jednak, że jego partner w zakładzie również nie posiada pięciuset tysięcy dolarów, a założył się z nadzieją, że uda mu się zarobić na słynącym z gadulstwa mężczyźnie. Widząc, że wbrew oczekiwaniom facet milczy jak zaklęty, zaczyna go prowokować, dręczyć psychicznie i upokarzać, byle tylko zmusić do wypowiedzenia choć słowa. Bez skutku. Przegrywa zakład i wyznaje, że nie ma z czego zapłacić zwycięzcy. Wtedy mężczyzna, który w ramach zakładu milczał, z zaszklonymi oczami zdejmuje apaszkę, którą nosił przez cały rok – okazuje się, że wyciął sobie struny głosowe, by mieć pewność, że dotrzyma słowa. W The Silence udało się zawrzeć wiele. To nie tylko starcie dwóch skomplikowanych osobowości, ale i paraboliczna opowieść o rywalizacji oraz o męskim honorze.
Równie interesujący pojedynek charakterów oglądamy w A Game of Pool, w którym to odcinku mistrz bilarda wywołuje z zaświatów legendę tego sportu, by stoczyć z nią grę o pierwszeństwo. Z pozoru prosta, wyraźnie nakreślona różnica charakterów między dwoma mężczyznami wykracza jednak poza zwykłą konstrukcję postaci, a wchodzi w obszar eschatologiczny. „Żywy” gracz jest energiczny, zawzięty, waleczny; „martwy” mistrz – zdystansowany, zobojętniały na grę, która kiedyś była sensem jego życia, a po śmierci wydaje się tak nieistotna – pozwala młodszemu wygrać, nie zależy mu dłużej na byciu najlepszym. Z pogłębioną psychologiczną wiwisekcją mamy do czynienia np. w A Piano in the House, w którym krytyk teatralny kupuje swojej młodziutkiej żonie samogrające pianino, nie wiedząc, że jest ono zaczarowane: ktokolwiek usłyszy jego muzykę, zaczyna zdradzać swoje najtajniejsze sekrety, lęki i kompleksy. Koncept może wydawać się nieco dziwaczny, ale egzekucja jest bezbłędna. Połączenie bolesnych ludzkich wyznań z kiczowatymi melodyjkami wygrywanymi przez pianinko daje groteskowy, tragikomiczny efekt. Wkrótce wszystkie osoby ze snobistycznego otoczenia zostają obnażone, odarte z wypracowanych fasad i ujawnione światu jako pełne bólu oraz strachu jednostki. Nakreślenie tak wielowarstwowych charakterów w tak krótkim czasie nie udałoby się, gdyby nie świetne aktorstwo.
Aktorstwo odgrywa niebagatelną rolę w tworzeniu wyrazistych, przekonujących postaci w Strefie mroku. W oryginalnej serii tej antologii zobaczymy prawdziwy przekrój tzw. aktorów starej szkoły, o nienagannej dykcji, teatralnym doświadczeniu i starannym wykształceniu. Oczywiście, naszą uwagę w pierwszej kolejności przykuwają znane twarze, ale równie dobrze co gwiazdy prezentują się mniej znani, zapomniani dzisiaj artyści – np. Arthur Hunnicutt w Dead Man’s Shoes, bardzo stylowej, męskiej opowieści o zemście. Aktor daje prawdziwy popis w podwójnej roli: wciela się w bezdomnego, który kradnie buty ze stóp gangstera, zabitego w mafijnym porachunku. Kiedy wkłada jego obuwie, przejmuje tożsamość przestępcy i szuka możliwości odwetu na swoich mordercach – kiedy je zdejmuje, staje się z powrotem sobą. Jak Kyle MacLachlan w trzecim sezonie Twin Peaks, aktor samą grą aktorską bezbłędnie daje do zrozumienia, kiedy jest kim. Nie potrzebował do tego żadnej dodatkowej charakteryzacji.
Podobne wpisy
Największą popularnością i uznaniem cieszą się mroczne i przerażające odcinki Strefy mroku, to one uchodzą za wyznacznik serii. Mało mówi się przy tym o świetnym humorze tej serii. Producenci telewizyjni wymagali od Serlinga, by od czasu do czasu wypuścił „lżejszy” odcinek – żeby nie przygnębiać za bardzo widzów i nie przegrzewać im mózgów. Nie oznacza to jednak, że traktował te komediowe epizody po macoszemu – są równie świetnie napisane, co te „poważne”, dodatkowo wprowadzając do serialu takie atrybuty, jak lekkość, wdzięk i urok. Nigdy nie rezygnują przy tym z fantastycznej tematyki i nie tracą zainteresowania ludzką naturą. The Chaser opowiada historię beznadziejnie zakochanego chłopaka, który decyduje się zaaplikować odrzucającej go dziewczynie eliksir miłosny. Kiedy jednak ukochana pod wpływem mikstury staje się potulna, namolna i na każde skinienie, to on zaczyna mieć jej dosyć, aż w końcu podaje jej eliksir – tym razem „odkochujący”. Pod płaszczykiem komedii przemycono tutaj kilka uniwersalnych prawd o dynamice pożądania, przewrotności spełnionych marzeń oraz o syndromie „zdobytej twierdzy”. Z kolei ciepła opowieść o niesfornym aniele, za karę opiekującym się niereformowalną dziewczyną – Cavender is Coming – na pewno wyda się polskim widzom znajoma: to na jej scenariuszu oparto Anioła w Krakowie.
Poczucie humoru w The Twilight Zone najczęściej ma jednak charakter przewrotny i ironiczny: to nie rechot, ale raczej śmiech przez łzy. W tej formie żart i dowcip pojawiają się nawet w „ciężkich” odcinkach, objawiając się pod postacią gorzkiego komentarza czy sytuacyjnego absurdu. Sarkazm był też bardzo bliski Serlingowi prywatnie: scenarzysta słynął z ciętych ripost i postawy outsidera. Satyra i paszkwil były więc dla niego naturalnym językiem, a chyba najpełniej zrealizował swój prześmiewczy talent w odcinku Showdown with Rance McGrew. Epizod ten jest prześmieszną, autoteliczną, zjadliwą satyrą na przemysł filmowy i celebrytów. Zarozumiały gwiazdor taśmowo produkowanych westernów, którego w każdej trudniejszej scenie musi zastępować kaskader, przypadkowo cofa się do czasów Dzikiego Zachodu, gdzie do pojedynku wyzywa go prawdziwy Jesse James. Bez dublera, kaskadera i powtarzania scen.
Podobne wpisy
Warto zauważyć, że The Twilight Zone to nie tylko siła słowa; kamera jest pełnoprawnym opowiadaczem tej opowieści. Strefa mroku to nie przaśny, prostacko wykonany serial z odległej epoki, ale produkcja, która zawsze dbała o jakość i piękno kadrów, lubiła też eksperymentować z formą. Pod względem pracy kamery największe wrażenie zrobił na mnie The Howling Man. To jeden z niewielu klasycznych, gotyckich horrorów w The Twilight Zone: w antologii znajdziemy więcej przykładów grozy umieszczonej w realistycznej, codziennej scenerii (co samo w sobie było niezwykle prekursorskie). Kadry w The Howling Man są skośne – kamera zawsze jest przechylona albo w lewo albo w prawo, rzadko też stoi w miejscu, najczęściej porusza się ruchem rotacyjnym: jakby ktoś umieścił ją na rozkołysanym statku. Krąży wokół bohaterów jak pijany marynarz. Naprawdę może się od tego zakręcić w głowie! Mało tego: czasami kamera „leci” do tyłu i w dół, zupełnie jakby mdlała, a my patrzylibyśmy na wydarzenia oczami tracącej przytomność osoby. Czegoś takiego nie widziałam w żadnym innym filmie, a efekt jest intrygujący, deliryczny, wytrącający z poczucia rzeczywistości.