STAR WARS – TRYLOGIA SEQUELI. Co się UDAŁO, a co NIE WYSZŁO

Ciemna strona
Dużym błędem był brak wspólnej wizji, którą stworzyłaby trójka reżyserów odpowiedzialnych za kolejne filmy. J.J. Abrams, Rian Johnson i Colin Trevorrow (pierwotny reżyser dziewiątego epizodu) powinni byli usiąść przy jednym stole i ustalić wszystko, od początku do końca. Warto byłoby zasięgnąć języka u George’a Lucasa (z zaznaczeniem, że nikt nie jest zainteresowany rozwijaniem mikroskopijnego wymiaru uniwersum, a Midichloriany to pod innym adresem), wybrać główne postaci, rozpisać ich wewnętrzne wędrówki i przemiany oraz – przede wszystkim – antagonistów. Bo o ile udało się zrealizować motyw dawania lekcji i przekazywania pałeczki nowym bohaterom przez starych (Han w Przebudzeniu, Luke w Ostatnim Jedi i Leia w Odrodzeniu), a Rey, Kylo/Ben, Poe i Finn faktycznie rozwijają się na przestrzeni trzech filmów, tak złoczyńcy stali się polem prawdziwej szarpaniny między Abramsem a Johnsonem. Przebudzenie Mocy wprowadziło bowiem czwórkę postaci: Kylo Rena, Snoke’a, Kapitan Phasmę i Huxa. Każdy z nich pozostawiał mniej lub więcej do życzenia, ale we wszystkich był potencjał, a świetny Adam Driver intrygował już od pierwszych scen. Nie można jednak powiedzieć, żeby wspomniany potencjał został należycie wykorzystany, co jest efektem wspomnianej twórczej szarpaniny (i po części początkowych błędów Abramsa).
Zacznijmy od Huxa, bo temu oberwało się najbardziej. Poznajemy go jako fanatycznego sługusa quasi-nazistowskiego reżimu. Trudno go określić charyzmatycznym, ale z pewnością nie brakuje mu arogancji i sadyzmu. Rian Johnson postanawia go jednak obśmiać i zamienić w pomiataną karykaturę. Rozumiem zamysł, gdyż Hux jest ucieleśnieniem najbardziej żałosnych ludzkich cech – to karierowicz i przepełniony nienawiścią dzieciak, dysponujący władzą nad życiem i śmiercią miliardów istot. Jego postawa zasługuje na wyśmianie, odbywa się to jednak kosztem wzbudzającego grozę antagonisty. Abrams, ewidentnie rozgoryczony poprowadzeniem postaci przez Johnsona, robi z Huxa szpiega działającego na niekorzyść Najwyższego Porządku (co wynika z sensownie budowanej małostkowej nienawiści do Rena), co zostaje momentalnie odkryte i sprowadza na niego śmierć. Huxa zastępuje doświadczony imperialny dowódca, który niegdyś służył Palpatine’owi, a o zamordowanym nikt nie wspomina ani jednym słowem. Hux to ciekawa (w swojej niekompetencji) postać i świetny komentarz do postaw, które reprezentuje, ale kompletnie nieistotny złoczyńca. Tak samo można określić Phasmę, która, podobnie jak Boba Fett, wyglądała czadowo, ale nie zrobiła wiele, by uzasadnić swoje istnienie. Za to winiłbym Abramsa, który po interesującym wprowadzeniu (stanie na czele rzezi cywilów na Jakku) nie dał jej nic ciekawego do roboty, a w finale filmu upokorzył ją dla nostalgicznego nawiązania i gagu. Johnson dał jej pewne odkupienie, pokazując jej kompetencje w efektownie nakręconej walce (którą w zasadzie wygrała) z Finnem, ale po tym ją zabił. Dla niego Phasma była wyzwaniem na drodze Finna oraz elementem jego przemiany i jest to kolejny dobry pomysł, który mógł być znacznie lepiej zrealizowany, gdyby Phasma nie była tak zmarnowana w Przebudzeniu Mocy.
Jeśli chodzi o Kylo, to uważam, że powinien mieć jeszcze większą rolę i więcej czasu ekranowego – na tym kończą się moje zarzuty i obecność jego postaci w tej części tekstu. Snoke też nie do końca zasługuje na znalezienie się w sekcji wad, bo w moich oczach to jeden z aspektów tej trylogii, którym na dobre wyszły starcia twórców. Nie dziwię się temu, co zrobił Johnson, bo Snoke był przeraźliwie nudny w Przebudzeniu Mocy. Poza ciekawą inscenizacją (ogromny hologram), jedyne, co przykuwało uwagę widza, to jego tajemnicza tożsamość i przeszłość. Sama postać nie budziła szczególnej grozy ani nie robiła nic ciekawego. Nieszczególnie oryginalny wygląd (Palpatine w wersji CGI) też nie wywołał we mnie żadnej reakcji poza lekkim zawodem. Rozumiem więc, dlaczego Johnson uznał, że najlepsze, co może zrobić, to zaskoczyć widza zabiciem tej postaci. Co zabawne, zanim to zrobił, nadał Snoke’owi odrażający charakter i uczynił z niego znacznie ciekawszego niż wcześniej złoczyńcę. Nie żałowałem jednak jego śmierci i spodobało mi się to przełamanie konwencji – trudno też o lepszą próbę dla rozwijającego się jako antagonista Kylo Rena. Uczeń przerósł swojego mistrza, a nieporywająca postać ustąpiła miejsca jedynemu słusznemu złu w sadze Skywalkerów.
Podobne wpisy
Choć cieszę się z powrotu Palpatine’a, to drażni mnie, że ta właściwa decyzja została podjęta w biegu i desperacji. Gdyby wszystko było zaplanowane jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć do Przebudzenia Mocy, a tu i ówdzie pojawiłyby się jakieś niejasne przesłanki dotyczące tego obrotu zdarzeń, całość trylogii byłaby dużo lepiej zgrana. Disney poszedł jednak drogą Warnera zmieniającego kierunek DCEU z filmu na film. Niektórzy zdążyli o tym zapomnieć, ale prequele Gwiezdnych wojen były niemal powszechnie znienawidzone przez dorosłych fanów, a uwielbiały je dzieci i nastolatki. Przez 15 lat ludzie narzekali na tamte filmy, nudnawe (w wykonaniu) polityczne wątki i tony suchej ekspozycji prezentowanej przez bohaterów. Przebudzenie Mocy było więc zwrotem o 180 stopni i filmem utrzymanym w duchu starej trylogii, z płynnym tempem akcji, przygodowym klimatem oraz ekspozycją i budowaniem świata ograniczonymi do minimum. Twórcy poszli jednak za daleko: fabuła pożyczała zbyt wiele z Nowej nadziei, a rezygnacja z zasypywania widza toną informacji niekoniecznie musiała oznaczać całkowite porzucenie zarysowania kontekstu wydarzeń. Ucierpiał na tym wątek Nowej Republiki (o której wiemy niewiele i większość sobie dopowiadamy), nie udało się też należycie wprowadzić nas w rzeczywistość mającą miejsce 30 lat po Powrocie Jedi. Wypełnienie tej długiej luki powinno było odegrać większą rolę w całej trylogii; pomogłoby to w nadaniu kontekstu jej wydarzeniom oraz nakreśleniu lepszego połączenia z poprzednimi epizodami. Dostajemy wprawdzie strzępy informacji, kilka wyjaśnień i sugestii, ale to trochę za mało.
Rian Johnson przyjął do siebie przynajmniej część tych zarzutów, a jego film nie serwuje fanom tylu powtórek z przeszłości i momentów, które są wyliczone na powszechny zachwyt. Przebudzenie Mocy było pozbawioną oryginalności kalką Nowej nadziei? W porządku, Ostatni Jedi da wam coś zupełnie innego i zarazem świeżego, wchodzącego w dyskurs z mitologią Gwiezdnych wojen. I choć zawsze będę bronił tego filmu i wielu decyzji Johnsona, to nie potrafię kłócić się z zarzutem, że interesowało go nakręcenie autonomicznego filmu, ale nie drugiego aktu trylogii (i ósmego epizodu całej sagi). Podoba mi się, jak potraktował wiele wątków i postaci wprowadzonych w Przebudzeniu Mocy, tyle że ta polemika powinna była mieć miejsce już przy planowaniu trylogii, nie na planie jej drugiego filmu. Gdyby te zwroty akcji były zaplanowane zawczasu, widzowie mogliby je odebrać jako zaskakujące, ale spójne z poprzednim filmem i jego wydarzeniami. Zamiast tego można było odnieść wrażenie, że pod nieobecność gospodarza imprezy jego partner poprzestawiał meble oraz zmienił oświetlenie i muzykę, ku dezorientacji i niezadowoleniu wielu gości. Kontynuując tę dziwną metaforę – przy okazji Skywalker. Odrodzenie gospodarz wrócił i na końcowym etapie posiadówki zaczął odkręcać wprowadzone zmiany, zamawiać nowe jedzenie, wymyślać kolejne atrakcje i przenosić zabawę z jednego miejsca do drugiego. Nie podobał się wam Ostatni Jedi i to, co zrobił z pochodzeniem Rey oraz sylwetkami różnych postaci? Ok, w takim razie stanę na rzęsach, żeby pogodzić tamte wizje z waszymi oczekiwaniami! W mojej opinii Abrams znalazł jakiś pomost między jednym a drugim i pchnął wydarzenia w satysfakcjonującym dla mnie jako fana kierunku, ale poczucie rozjechania pomysłów i przekrzykiwania się reżyserów towarzyszyło mi cały czas.
Odrodzenie cierpi też z powodu czasu akcji dwóch poprzednich epizodów. Epizod siódmy i ósmy to tak naprawdę dwie połowy jednego filmu (z perspektywy historii, nie stylu narracji i stylistyki) – jeden zaczyna się, tam gdzie kończy się drugi. Więcej w tym winy Abramsa niż Johnsona ponieważ cliffhanger, którym kończy się Przebudzenie Mocy, nie pozwalał na jakikolwiek przeskok czasowy, który nie pominąłby ważnych i interesujących wydarzeń. Jednocześnie oba te filmy odwalają kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o wprowadzenie bohaterów i poddanie ich istotnym próbom. Nie rezygnowałbym z tego, za to potraktowałbym obie produkcje jako wielki początek trylogii i dwuczęściowy epizod. Gdyby Odrodzenie poprzedzał jeszcze jeden film mający miejsce przynajmniej rok po Ostatnim Jedi, można by było lepiej rozwinąć relacje między rozdzielonymi do tej pory bohaterami, uzupełnić luki związane z obecnym obrazem galaktyki i dawnymi wydarzeniami, no i wprowadzić przynajmniej widmo powrotu Palpatine’a. Ostatnia część mogłaby zaś skupić się na satysfakcjonującym zwieńczeniu całej sagi i byciu kulminacją czerpiącą z tego, co zostało zbudowane wcześniej. Podziwiam Odrodzenie za to, ile udało mu się zrobić, ale wypadłoby to dużo bardziej skutecznie, gdyby to nie były dwa filmy w jednym. Niezależnie od tych wszystkich błędów i kiepskich decyzji, sequele mają do zaoferowania dużo dobrego. Co jest ich jasną stroną?