search
REKLAMA
Artykuł

STAR WARS – TRYLOGIA SEQUELI. Co się UDAŁO, a co NIE WYSZŁO

Mikołaj Lewalski

25 grudnia 2019

REKLAMA

Jasna strona

Ten akapit będzie nieco krótszy, jako że nawet podczas moich narzekań przebijają się pozytywy, jakie widzę w tej trylogii. Największym z nich z pewnością jest postać Kylo Rena i występ Adama Drivera, jednego z najbardziej utalentowanych aktorów swojego pokolenia. To fascynujący antagonista, który przechodzi prawdziwą przemianę podczas tych trzech filmów. Pod tym względem jest on znacznie ciekawszy niż Darth Vader w oryginalnej trylogii – on pozostaje praktycznie taką samą postacią do momentu nawrócenia. Kiedy poznajemy Vadera, jest on już budzącym grozę i potężnym złoczyńcą, podczas gdy Kylo początkowo sprawia wrażenie rozchwianego pozera. Młody Solo ukrywa się pod maską i próbuje zbudować swój autorytet przemocą, ale jego rozdarcie wewnętrzne i napady niekontrolowanej furii przywodzą na myśl raczej histeryczne zachowania Anakina. Wydawałoby się, że próba w postaci zamordowania ojca przypieczętuje jego powiązanie z ciemną stroną, ale tak się nie staje. Ren traci resztki równowagi, daje się pokonać Rey (na jego usprawiedliwienie, poza rozerwaną duszą cierpiał także na ciężką ranę postrzałową brzucha) i nawet jego połączenie z Mocą wydaje się słabsze niż wcześniej. Kiedy go poznajemy, Kylo potrafi zatrzymać pocisk blastera w powietrzu, natomiast po zamordowaniu ojca polega głównie na chaotycznej walce mieczem świetlnym. Dopiero zabicie Snoke’a i przejęcie władzy nad Najwyższym Porządkiem pozwalają mu odzyskać część dawnej siły. Jego słabym punktem jest jednak więź z Rey – to dzięki jej współczuciu (ratuje mu ona życie po ich walce w ruinach drugiej Gwiazdy Śmierci) oraz wpływowi rodziców wreszcie postanawia on zawrócić ze ścieżki zła i zniszczenia.

W przewrotny sposób to dzięki jego przemianie Rey nie ulega kuszeniu Palpatine’a, który obiecuje jej nieograniczoną potęgę i możliwość ocalenia swoich bliskich. Rey wcale nie jest też tak nieskazitelnie czysta i niepopełniająca błędów, jak utrzymują niektórzy malkontenci. Mogę się założyć, że powtarzane jak mantra brednie o Mary Sue byłyby znacznie mniej popularne, gdybyśmy mieli do czynienia z męską postacią. Zgadzam się, że rozwój Rey nie jest tak interesujący jak przemiana Anakina, a twórcy zdawali się obawiać umieszczenia jej w tak kiepskim położeniu, w jakim był Luke w finale Imperium Kontratakuje. Jednak dlaczego mielibyśmy drugi raz oglądać identyczną wędrówkę protagonisty? Rey zaczyna trylogię jako kompetentna wojowniczka i pilotka (samotne życie na pogrążonej w bezprawiu planecie złomowisku nauczyło ją dbania o siebie), a jej problemy nie dotyczą nauki walki. Rey chce odkryć, kim jest – zarówno jeśli chodzi o pochodzenie i identyfikację, jak i swój kontakt z Mocą i rolę w galaktyce. Ta wędrówka jest fascynująca i niepozbawiona porażek – jej naiwność w Ostatnim Jedi zostawia ją na łasce Kylo i Snoke’a, nieomal kosztując ją życie.Przebudzeniu Mocy również początkowo przegrywa z Kylo (kiedy zostaje porwana) i pokonuje go dopiero w momencie jego największej słabości. Odrodzenie pokazuje nam aż trzy porażki – jej chwilowe ulegnięcie ciemnej stronie Mocy kosztowałoby życie Chewiego (gdyby leciał innym statkiem), od śmierci w przegranej walce z Kylo ratuje ją interwencja Lei, a wspomniana już konfrontacja z Imperatorem nie kończy się tragicznie tylko dzięki pojawieniu się Bena Solo (który na samym końcu oddaje jej swoją energię życiową).

Fakt, żadna z tych porażek nie wybrzmiewa należycie, ponieważ za każdym razem Rey sprzyja szczęście albo czyjaś pomoc, ale to nie zmienia faktu, że bohaterka zawdzięcza bardzo wiele innym, zwłaszcza Kylo, który kilkakrotnie mógł ją zabić, gdyby tylko chciał. Jej potęga nie jest niczym przesadzonym, bo Moc w filmach nie działa jak w grach komputerowych. Strasznie wkurza mnie podejście na zasadzie „ona nie powinna tego nie potrafić, bo nie spędziła x godzin na treningu” – Moc to nie ćwiczenie mięśni na siłowni, Moc to nie skille w grach RPG, które kupuje się żmudnie zbieranymi punktami doświadczenia. Yoda i Luke tłumaczą to najlepiej – ważny jest potencjał jednostki, jej skupienie i umiejętność wsłuchania się w głos Mocy. Jedna osoba będzie pracować nad koncentracją całymi dniami, zanim podniesie kamień, inna instynktownie zrobi to praktycznie od razu. Moc ma też nieograniczone możliwości i nie można jej ograniczyć do głupiego drzewka umiejętności, z którym wiele osób zdaje się ją kojarzyć. Jeśli chodzi zaś o potencjał, to czego jak czego, ale tego Rey nie brakuje – w końcu to wnuczka najpotężniejszej istoty w całej galaktyce.

To objawienie często jest określane jako zabieg rodem z telenoweli, ja jednak nie uważam, żeby znacząco odbiegało to od natury i sposobu ujawnienia pokrewieństwa w Imperium Powrocie Jedi. Nie można też powiedzieć, że coś w tym stylu nie było sugerowane wcześniej, bo przebłyski gniewnej natury i ciemnej strony Rey pojawiły się w obu poprzednich częściach. Z pewnością wypadłoby to bardziej przekonująco, gdyby sam Palpatine został zasugerowany wcześniej, ale ten problem już przerobiliśmy. Podoba mi się fakt, że cała ta trylogia zadaje pytanie (i udziela satysfakcjonującej odpowiedzi) na temat dziedzictwa i znaczenia więzów krwi, pokazując, że w ostatecznym rozrachunku nie mają one znaczenia. Kylo przynosi ujmę swojemu rodowi, ale znajduje odkupienie dzięki osobie, która nie przestała w niego wierzyć, podczas gdy Rey wyrzeka się swojego pochodzenia i przyjmuje nazwisko rodziny, która ją przygarnęła i nauczyła ścieżek Mocy. Palpatine ponosi więc podwójną klęskę – jego ciało, jego duch, plan i cała potęga przestają istnieć, a ostatnia część pozostawionego przez niego dziedzictwa odrzuca je na rzecz Skywalkerów – rodu, który raz za razem stawał na jego drodze do wiecznej dominacji.

To poświęcenie Anakina pokrzyżowało mu plany, zmusiło go do spędzenia dekad w cieniu i pozwoliło przeżyć Luke’owi, czyli temu, dzięki któremu rebelia i Leia mogły przetrwać – Lei swoje życie zawdzięcza zaś Rey, która ratuje Bena po to, by ten później mógł się jej dwukrotnie odwdzięczyć tym samym, pozwalając pokonać Imperatora i żyć dalej. Może sobie coś tu dopowiadam, ale ja widzę łańcuch wydarzeń, które nie miałyby miejsca, gdyby nie nawrócenie Anakina i późniejsze ostateczne wybory kolejnych Skywalkerów. Odrodzenie wcale nie neguje statusu Anakina jako Wybrańca, a sequele nie czynią zakończenia Powrotu Jedi bezwartościowym. Jasne, zło nie zostaje tam ostatecznie pokonane, ale przegrywa ono kluczową bitwę. Dzięki temu w galaktyce przez pewien czas panuje pokój, a bohaterowie (Luke, Leia i Han) mają możliwość poniesienia dotkliwych porażek, dzięki którym później wpłyną na nowych bohaterów i pomogą im raz na zawsze pokonać zło ostateczne. Wątek Lei oczywiście nie wygląda, jak należy, ale przecież nikt nie mógł przewiedzieć tragedii w postaci śmierci Carrie Fisher. Pomimo swojego pokracznego charakteru Odrodzenie dostarcza dobrej odpowiedzi na pytanie, o czym opowiada saga Skywalkerów. To trzypokoleniowa historia zdobycia władzy, a następnie jej utracenia i ostatecznej próby odzyskania. To opowieść o walce potykającego się dobra (Skywalkerowie) z nieograniczonym i niemal niezwyciężonym złem (Imperator i jego Imperium), którego jedyną słabością jest arogancja. Realizacja tej dziewięcioczęściowej epopei jest najeżona problemami i błędami (zwłaszcza na początku i na końcu), ale jako całość funkcjonuje i wzbudza masę silnych emocji.

Równowaga Mocy

Tak naprawdę mógłbym napisać jeszcze drugie tyle tekstu. Mógłbym rozpisywać się o zaskakującym sprowadzeniu popkulturowych legend (Luke, Leia i Han) do poziomu popełniających błędy ludzi z krwi i kości, a także o świetnych aktorskich występach, zwłaszcza Marka Hamila. Mógłbym chwalić przygodowo-awanturniczy charakter pierwszej połowy Odrodzenia, ale irytować się na przesadne poleganie na pogoni za McGuffinami. To chaotyczna część filmu, ale zarazem okazja do pokazania interakcji bohaterów, którzy spędzili wcześniej za mało czasu razem. Ich chemia jest przekonująca, choć to trochę za mało i za późno. Cierpią na tym Poe i Finn, bo choć obaj przeszli ciekawe przemiany, to zdecydowanie nie wykorzystano ich potencjału. Finn zaczął jako szturmowiec-dezerter, zdobył się na bohaterstwo dla Rey, ale dopiero porażka, jaką poniósł z Rose (co powinno mieć miejsce na krążowniku Snoke’a, z pominięciem Canto Bight), pozwoliła mu odnaleźć się po stronie zdesperowanej rebelii. Poe przeszedł zaś wędrówkę od lekkomyślnego pilota skupionego na tu i teraz do wyważonego przywódcy, który wie kiedy nakazać odwrót. Odrodzenie nie ma jednak zbyt dużo czasu dla nich, a to dlatego, że musi zrobić dziesięć innych rzeczy, między innymi zbudować odpowiednio imponujący spektakl.

Niestety, końcowe starcie jest krótsze i mniej rozbudowane, niż by się chciało, choć inscenizacyjnie robi ogromne wrażenie. Całość trylogii to niezwykłe widowisko, które nie polega na CGI w takim stopniu jak prequele i chętnie korzysta z praktycznych efektów specjalnych. Udźwiękowienie jest lepsze niż kiedykolwiek wcześniej (brzmienie miecza Kylo Rena to czysta poezja, zwłaszcza w Przebudzeniu Mocy), a pomysły wizualne Riana Johnsona to ścisła czołówka całej sagi. Montaż towarzyszący pierwszej lekcji Rey, walka w sali tronowej, nadprzestrzenna szarża i czerwony pył na Crait to piękne i niezapomniane obrazki. Kończący karierę John Williams nie uraczył nas wieloma nowymi ikonicznymi motywami muzycznymi, ale tematy przewodnie Kylo Rena, Rey i Ruchu Oporu są godne klasycznych kompozycji. Okazjonalny drętwy żart czy Marvelowe naleciałości i tak nie wzbudzają nawet namiastki zażenowania towarzyszącego dużej części humoru prequeli, a dialogi przez większość czasu faktycznie brzmią jak coś, co wypowiadają prawdziwi ludzie. Wreszcie, żaden niezgrabny moment czy kiepska decyzja twórców nie odbiorą emocjonalnego wydźwięku wielu momentów, które na zawsze wryły mi się w świadomość. Śmierć Hana Solo, pierwsze przywołanie miecza przez Rey, zamordowanie Snoke’a i Kylo walczący ramię w ramię z Rey, poświęcenie Luke’a, wystrzelenie błyskawic we flotę przez Imperatora – to tylko niektóre z chwil, które sprawiły, że w kinie opadła mi szczęka. I za to zawsze będę wdzięczny wszystkim za nie odpowiedzialnym.

Trylogia sequeli mogła i powinna być lepsza. Dziś jest to dobrze widoczne, a szereg problemów, które posiada, wynika głównie z kiepskiego rozplanowania całości. W efekcie nie stanowi ona dobrze przemyślanej całości, co dla wielu może być przeszkodą w cieszeniu się wszystkim, co dobre w tych filmach. Niektórzy powiedzą nawet, że nie powinna ona w ogóle istnieć. Sam długo nad tym myślałem i zastanawiałem się, na ile potrzebna była filmowa kontynuacja Powrotu Jedi, a także czy powinna była wyglądać inaczej. Ostatecznie skłaniam się jednak ku bardziej pozytywnej opinii – cieszę się, że ta trylogia istnieje. Cieszę się, że pożegnano starych bohaterów, rozwiązano ostateczny konflikt i stworzono grunt pod mniejsze przyszłe historie. Jasne, niektórzy woleliby, żeby te filmy koncentrowały się na starych bohaterach. Ten pociąg odjechał jednak, kiedy Lucas postanowił zabrać się za prequele, a ewentualny ciąg dalszy był melodią niepewnej przyszłości. Żałuję, że pewne błędy zostały popełnione, ale cieszę się z tego, co dostałem, i mam nadzieję na ciekawy i bardziej nieszablonowy rozwój uniwersum w przyszłości. Z lepszym planem.

REKLAMA