STAR TREK: DISCOVERY vs. THE MANDALORIAN. Nierówny pojedynek gigantów
Przypadające w ostatnich tygodniach piątki były dla mnie dniami o znaczeniu niemalże świątecznym. Ten specyficzny szabat przeznaczony dla fanów fantastyki odbywał się za sprawą premier nowych odcinków seriali reprezentujących najbardziej prominentne, najbardziej kultowe kosmiczne sagi – Star Trek i Gwiezdne wojny. Chyba jeszcze nigdy starcie tych dwóch światów nie miało okazji zaistnieć o jednym czasie, rozciągniętym na tygodnie. Pomiędzy trzecim sezonem Star Trek: Discovery a drugim sezonem The Mandalorian istnieje jednak znacząca jakościowa różnica. Podczas gdy jedną produkcję oglądałem z wypiekami na twarzy, odcinki drugiej serii odhaczałem niejako z obowiązku. Oto kilka powodów, dlaczego najnowsza odsłona serialu ze świata Star Trek przegrywa rywalizację z najnowszym serialem ze świata Gwiezdnych wojen.
Idea
Podobne wpisy
Na początek warto raz jeszcze podkreślić to, co dla wielu wciąż nie jest oczywiste. Star Trek to science fiction, Gwiezdne wojny to fantasy. Obie serie opierają się na innym schemacie fabularnym i konstrukcji świata przedstawionego. Obie serie różnią się w warstwie przesłań, metafor i mitologii, mają zatem co innego do powiedzenia. Podczas gdy Discovery stara się nawiązywać do dziedzictwa serii poprzez ukazywanie wypraw załogi statku kosmicznego odbywających się w naszej przyszłości, The Mandalorian jest niczym innym jak kolejną wersją mitu o odnajdywaniu motywacji do bohaterstwa, typowego dla fantasy, tu atrakcyjnie zespolonego ze stylistyką kosmosu i zacięciem westernu. W Discovery zatem liczy się nauka i kreślenie metafor teraźniejszego społeczeństwa, w The Mandalorian z kolei liczy się przekaz o charakterze uniwersalnym, gdzie podróż bohatera zmierza do precyzyjnie nakreślonego celu. Wspólnym mianownikiem obu tych produkcji jest charakter space opery, aczkolwiek te kosmiczne przygody w Discovery znacząco różnią się od tych ukazanych w The Mandalorian.
Te seriale polaryzują się zatem już na wstępie i odsyłają do innych doświadczeń. Znamienne jest jednak, że na poziomie idei jeden serial jest wierny tożsamości serii i jej bogatej mitologii, drugi jednak zdaje się tworzyć nową osobowość, podrabiając jednocześnie sprawdzone techniki konkurencji. The Mandalorian to Gwiezdne wojny w najlepszym możliwym wydaniu. Mamy charyzmatycznego bohatera, jasno sprecyzowany cel podróży, pobrzmiewające w tle wątki polityczne, odniesienia do mitologii uniwersum, porywające sceny akcji (w tym m.in. te rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej) i wiele innych jakości, typowych dla Gwiezdnych wojen. Czy oglądając Discovery, da się z podobnym skutkiem odnieść wrażenie, że ogląda się kolejny serial Star Trek? Śmiem wątpić. Zdecydowanie duch eksploracji typowy dla Star Trek ustąpił tu miejsca melodramatyzmowi. Na domiar złego czasem Discovery nieudolnie upodabnia się do Gwiezdnych wojen, usilnie chcąc zaprezentować się z jak najlepszej strony podczas scen akcji lub momentach odkrywania tajemnic danej planety i jej społeczności. Brak w tym naturalności, dominuje efekciarstwo.
Efekty specjalne
W warstwie wizualnej obu produkcji orzekłbym remis, z delikatną przewagą The Mandalorian. W serialu Gwiezdnych wojen można uświadczyć bardzo profesjonalny powrót do tradycji praktycznych efektów specjalnych, wspierany jednocześnie inteligentnym i dopracowanym kamuflażem CGI. W Discovery z kolei mamy do czynienia z przewagą komputerowych efektów specjalnych, bardzo widowiskowych i bardzo precyzyjnie zaprojektowanych. Warstwę wizualną wspiera futurystyczna, efektowna scenografia oraz bardzo udana charakteryzacja przedstawicieli różnych ras. Miałbym jednak uwagę do wizualności Discovery, która wiązałaby się z jakością zdjęć. Nowy serial świata Star Trek jest przejaskrawiony i przesadnie pstrokaty. Obecne w niektórych scenach tzw. flashlighty, typowe dla Star Treków J.J. Abramsa, działały mi na nerwy, a trzęsąca się ręka operatora w scenach zbliżeń na twarze bohaterów była dla mnie wyznacznikiem utrwalania bardzo niekorzystnych trendów współczesnego kina akcji. The Mandalorian przy tym jest nakręcony w znacznie bardziej klasyczny, bezpieczny, wręcz szorstki jak na dzisiejsze trendy sposób, bez operatorskich udziwnień, bez uderzającej po oczach pstrokacizny. Nie oznacza to jednak, że światy, postacie i konkretne sceny nie mają swojego kolorytu, bo mają go aż nadto. Jest on jednak namalowany w znacznie bardziej przemyślany sposób niż w przypadku konkurencji.
Fabuła
Żeby serial mógł cię wciągnąć na długie godziny, potrzebna jest do tego ciekawa fabuła. Byłem krytyczny wobec tego, co uświadczyłem w pierwszym sezonie The Mandalorian. Historia wiała nudą i przewidywalnością na kilometr. Ale w drugim sezonie wszystko się unormowało, konwencja zaczęła się sprawdzać, każdy odcinek odsłaniał kolejny etap drogi bohatera opiekującego się małym przyjacielem, będącej zarazem drogą w głąb duszy. Ta scenariuszowa prostota sprawdza się tutaj bardzo dobrze. Pomysł na historię Star Trek: Discovery różni się od tego zaprezentowanego w The Mandalorian tylko pozornie. Niby od początku przygody z serialem rozpostarte zostały szerokie konteksty Federacji, różnic kulturowych poszczególnych ras, konfliktów politycznych itp., ale tak po prawdzie w centrum uwagi od początku pozostaje Michael Burnham. To jej historia. Historia odkrywania swej tożsamości, leczenia ran przeszłości, dążenia do przejęcia pałeczki lidera. Pod tym względem Star Trek jeszcze nigdy nie był tak zindywidualizowany. Jak pamiętamy chociażby w takim Następnym pokoleniu akcenty rozkładały się tak, że każdy z załogantów zdołał ciągnąć swój interesujący wątek fabularny. Tu istotna jest jedynie Burnham, co niestety stanowi o wadzie tego serialu – szerzej wytłumaczę to w kolejnym punkcie. Bardzo trudno jest Discovery chwycić wiatr w żagle, bardzo trudno jest wciągnąć na długie godziny seansu, gdy historia opiera się na losach tak irytującej postaci. Dziwi to tym bardziej, gdy weźmiemy pod uwagę, że mamy tu do czynienia z prequelem kultowego Następnego pokolenia. Scenariuszowych możliwości do tworzenia sieci fabularnych powiązań jest tu sporo, tym bardziej że główna bohaterka jest przybraną siostrą Spocka. W trzecim sezonie produkcji wszystko to, co było ciekawe w sezonie pierwszym, zostało zaprzepaszczone, prowadząc widza w odmęt nudnych, nijakich, chybionych pomysłów fabularnych, niezawierających w sobie ni krzty zaskakującej świeżości i błyskotliwości The Mendalorian. Słowem – prostota po raz kolejny wygrała.