HORROROWE podsumowanie 2020 roku. Co STRASZYŁO nas w kinach i streamingu
Rok 2020 upłynął pod znakiem pandemii koronawirusa, zmieniając naszą rzeczywistość w coś, co przypomina preludium jakiejś filmowej apokalipsy. Dla wielu ludzi minione miesiące stały się czasem stagnacji, próby radzenia sobie z narzuconymi przez niespotykaną nigdy wcześniej sytuację ograniczeniami oraz niemożliwością ucieczki przed skutkami wirusa. Wszystko to stworzyło bezprecedensowe spojrzenie również na kino, zmuszając zarówno tych, którzy filmy tworzą, jak i tych, którzy je oglądają, do szukania alternatyw dla zamkniętych, a później otwartych na zupełnie nowych warunkach kin. Przesunięte na dalsze terminy premiery oraz transfery filmów na platformy streamingowe stały się pewną prawidłowością w 2020 roku, każąc nam zastanowić się nad stanem światowej kinematografii w nadchodzących latach. Czy kina przeżyją pandemię? Nie mam wątpliwości, że tak, lecz trochę potrwa, zanim raz jeszcze zobaczymy kolejki przy kasach czy zapełnione po brzegi sale. Czy jednak ekranowy horror mógł dorównać temu, co spotkało cały świat?
POCZĄTEK ROKU (PRZED PANDEMIĄ)
Pierwszym horrorem, który mieliśmy okazję obejrzeć w minionym roku w kinach, była The Grudge: Klątwa (premiera 3 stycznia), reboot znanej japońskiej serii, która już wcześniej doczekała się amerykańskiej wersji. Nowa odsłona, tym razem wyreżyserowana przez Nicolasa Pescego (Oczy matki, Piercing), nie wprowadza nic nowego do serii, może poza próbą nadania opowieści o nawiedzonym domu i jego kolejnych ofiarach pozoru mocniejszego fundamentu narracyjnego w postaci śledztwa prowadzonego przez Andreę Riseborough. W efekcie całość jest bardziej przejrzysta narracyjnie od oryginału, lecz wcale nie straszniejsza. Pesce nakręcił dobrze wyglądający i znakomicie zagrany horror, jednak kompletnie nieangażujący. Rok po premierze najlepiej pamiętam z nowej Klątwy piosenkę z napisów końcowych.
Demony prerii (17 stycznia) widziałem podczas czwartej edycji Splat!FilmFest jeszcze w… 2018 roku, wtedy wyświetlane pod tytułem Wiatr. Debiut Emmy Tammi oceniłem wtedy jako bardzo udane kino grozy w westernowej dekoracji, historię dwóch kobiet żyjących na pustynnej równinie, z dala od cywilizacji oraz innych ludzi. W takich warunkach można popaść w szaleństwo, ale również stać się celem diabła. Nastrojowy to horror, znajdujący swą siłę w obrazach bezkresnej pustki, potraktowanej dosłownie i metaforycznie, nagłych atakach fantastycznej (?) siły oraz sugestywnej roli Caitlin Gerard. Skoncentrowanie się na kobiecej perspektywie mamy również w Małgosi i Jasiu Oza Perkinsa (31 stycznia), gdzie klasyczna baśń staje się podstawą opowieści o złej wiedźmie, która w dojrzewającej tytułowej bohaterce zaczyna widzieć swą następczynię. To przypominające arthouse kino grozy może się poszczycić niesamowitą stroną wizualną, z nie zawsze zrozumiałą symboliką (ale przez to jest jeszcze bardziej niepokojące), a panująca w nim złowieszcza atmosfera sprawia, że znana historia zaskakuje, choć fabularnie nie odchodzi zbyt daleko od oryginału. Perkins jest jednak aż za bardzo zainteresowany stworzeniem odpowiednio ponurego nastroju dla swego dzieła, podobnie jak to miało miejsce w pokrewnym tematycznie Złu we mnie, a w konsekwencji przedkłada ją nad tempo opowieści. Jest to film do podziwiania i analizowania, lecz również dla cierpiących na bezsenność.
Zupełnie inne wrażenia natury estetycznej miałem, oglądając Głębię strachu (31 stycznia), drogie, bo kosztujące 80 milionów dolarów widowisko, w którym ekipa podwodnej stacji badawczej próbuje wydostać się z niej po tym, jak znaczna część obiektu została zniszczona przez – prawdopodobnie – trzęsienie ziemi. Survivalowa narracja zostaje szybko zastąpiona typowo horrorowym schematem, kiedy ludzie stają oko w oko z potworami, w finale ujawniającymi swe lovecraftowskie pochodzenie. Film Williama Eubanka to profesjonalnie zrobiony B-klasowiec, wyglądający jak Otchłań Camerona, ale w głębi duszy będący Lewiatanem Cosmatosa. Realizm dekoracji, zaangażowanie aktorów (wśród których mamy Kristen Stewart i Vincenta Cassela) oraz potoczystość akcji wystarczą, aby przykryć brak oryginalności fabuły oraz serię rozwiązań znaną z innych filmów. Dużym plusem jest natomiast sama Stewart, doskonale prezentująca się jako silna i zdeterminowana heroina, definiowana w dużej mierze przez swą fizyczność – stawiamy bardziej na nią niż na innych nie z powodu statusu aktorki czy szczególnej inteligencji postaci, lecz przez jej ochoczo eksponowaną cielesność, która nie poddaje się żadnym przeszkodom. Przyznaję, że podczas seansu czasem odwracało to uwagę od zagrożenia.
O Wyspie fantazji (14 lutego) pisałem przy okazji jej premiery, zatem tutaj powtórzę jedynie, że film Jeffa Wadlowa bierze znany z amerykańskiego serialu z lat 70. i 80. koncept miejsca, gdzie spełniają się życzenia gości, i zamienia go w naładowany twistami, ale pozbawiony sensu horror, który dodatkowo nie straszy. Szkoda czasu. Byłem przekonany, że podobnie będzie wyglądać sytuacja z Brahmsem: The Boy II (28 lutego), kontynuacją wyjątkowo nudnego filmu grozy z 2016 roku. Wtedy lalka straszyła samym swoim wyglądem, a za wszystkimi okropieństwami stał ukryty w ścianach gotyckiego domu psychopata. Tym razem ci sami twórcy (reżyser William Brent Bell i scenarzysta Stacey Menear) zrobili zwrot o 180 stopni, aby przekonać nas, że lalka jednak żyje i mentalnie wpływa na czyny swojego właściciela. W nowym filmie jest nim mały Jude, który z niewinnego dziecka zmienia się w pozbawionego emocji potworka. Zapobiec temu chce zwłaszcza matka chłopca, grana przez Katie Holmes. Drugi The Boy jest równie powolny, ale jeszcze głupszy niż oryginał (głównie dlatego, że ignoruje zaskakujący zwrot akcji z poprzedniego filmu), a mimo to ani przez moment nie miałem ochoty przedwcześnie zakończyć seansu. Pierwsza część, jakkolwiek nędzna, dała niezłe podwaliny pod horror w kontynuacji, bardziej skupionej na stopniowej przemianie Jude’a, ale również na pytaniu o to, czy wszelkie działania Brahmsa nie dzieją się tak naprawdę wyłącznie w głowie straumatyzowanej matki chłopca. Nie jest to dobry film, ale daleko mu do nudy swojego poprzednika.
Ostatnim horrorem, jaki mogliśmy obejrzeć w naszych kinach przed ich zamknięciem spowodowanym pandemią koronawirusa, był Niewidzialny człowiek Leigh Whannella (6 marca), jeden z lepszych filmów grozy całego roku. Klasyczny motyw naukowca, który dzięki niewidzialności traci również wszelkie bariery moralne, został nieco zmieniony – tytułowy bohater to nadal szaleniec, ale całość oglądamy z perspektywy jego ofiary, byłej dziewczyny, próbującej uciec od kontrolującego ją socjopaty. Po rzekomej śmierci mężczyzny główna bohaterka stara się wrócić do normalności, ale szybko odkrywa, że ten jednak żyje, a na dodatek nie można go zobaczyć. Whannell doskonale panuje nad tym, co oglądamy jako widzowie, często kierując kamerę w miejsca pozornie nieruchome, każąc nam szukać jakichś śladów obecności niewidzialnego człowieka. Często jednak nic tam nie widzimy. Być może zatem wszystkie nieszczęścia, jakie uderzają w graną przez Elisabeth Moss bohaterkę, są tylko wytworem jej udręczonej psychiki, niepotrafiącej wyzwolić się spod wpływu, jaki miał na nią partner? Dwuznaczność narracji nie utrzymuje się do samego końca, ale całość okazuje się na tyle efektywna i autentycznie straszna, że trudno nie wybaczyć Whannellowi dosłowności w finałowym akcie.