REWOLUCJA. Netflix wiodący lud na barykady banału
Od wielu dekad motyw rewolucji jest bardzo popularny w sztuce, aczkolwiek słusznie twierdzi się, że w ostatnich latach jeszcze częściej zaczął pojawiać się w różnych popkulturowych propozycjach. Wydaje się, że społeczeństwa kipią z wściekłości wobec nieudolności władzy, co możemy obecnie oglądać za oknami, więc Netfliksowy serial Rewolucja wybitnie trafia na podatny grunt.
Przeddzień wielkiej rewolucji francuskiej, ostatnie lata XVIII wieku. Szlachta bawi się w najlepsze, zaś biedota pracuje w pocie czoła, by zarobić na przeżycie. Nierówności społeczne mają się dobrze, nikomu nawet nie śni się o czasach, w których nie byłoby takich różnic w posiadanych prawach obywatelskich w zależności od urodzenia oraz zasobów finansowych. To właśnie w takich warunkach, w jaskiniach, piwnicach i innych zakamarkach, do których nie sięga wzrok władzy, tli się rewolucja. Kamera z lubością przygląda się zaniedbanym ludziom i ich zmaganiom z rzeczywistością, przekonując widza, po której stanąć stronie w nadciągającej rywalizacji. Wydaje się, że wystarczy tylko iskra, by odwieczny porządek został zniszczony.
Katalizatorem zmian okazują się tajemnicze morderstwa dokonywane na ziemiach przynależnych arystokratycznemu rodowi de Montargis. Kolejne osoby znikają w tajemniczych okolicznościach, by po wielu dniach ich zbezczeszczone i zmasakrowane ciała były odnajdywane. Nie ma jakichkolwiek śladów prowadzących do mordercy, dopóki na scenie nie pojawia się wnikliwy medyk Joseph Guillotin (Amir Abou El Kacem). Bohater wpada na ślad wirusa – niebieskiej krwi – który, pojawiwszy się w ciele, przejmuje nad nim kontrolę i robi z człowieka maszynę do zabijania. W tym kontekście zdecydowana większość zarażeń dotyka przedstawicieli najwyższego stanu, toteż gdy wykwintnie ubrani hrabiowie robią sobie piknik z wieśniaków, to druga strona bierze w ręce broń i zaczyna walczyć o należne im prawa.
Jako się rzekło, Rewolucja pojawia się w kluczowym momencie współczesnych dziejów. Pozimnowojenny ład jest w ostatecznej fazie rozkładu, a nad głowami maluczkich rozpoczyna się koncert mocarstw z Chinami na czele. W wielu krajach, także należących do kręgu kultury „zachodniej”, trwają walki o odzyskanie praw człowieka sukcesywnie odbieranych przez władzę. Według regularnie podawanych statystyk istnieje gargantuiczna dysproporcja w posiadaniu zasobów między najbogatszymi a resztą mieszkańców globu. Z tego względu produkcja Netflixa mogłaby być swego rodzaju analizą współczesnych tendencji, ale również drogowskazem, dokąd to wszystko może w najbliższych miesiącach prowadzić.
Niestety, scenarzyści francuskiego tytułu całkowicie zrejterowali i postawili na banał połączony z popkulturową rozrywką. Poszli tropem koreańskiego Kingdom (produkcji z tej samej platformy), z tym że nie wyszło im aż tak dobrze. Niesamowicie bogatą literaturę na temat rewolucji francuskiej, ale także generalnie o kwestiach związanych z przewrotami społecznymi sprowadzono do prymitywnego wątku złych bogaczy odurzonych narkotyzującą błękitną krwią, przez którą łakną mięsa plebsu. Stworzenie z hrabiów niewyżytych Dorianów Grayów poszukujących kolejnych ofiar być może wygląda na papierze intrygująco, ale niestety na ekranie wszystko zostało sprowadzone do banalnego konfliktu między złą władzą a dobrymi uciskanymi.
Rewolucję, podobnie zresztą jak wspomniane Kingdom, należy przede wszystkim potraktować w kategoriach żonglerki historycznymi motywami. Na przestrzeni ośmiu odcinków przewija się kilka „ikonicznych” scen – Marianna prowadząca lud na barykady, delikatna zmiana funkcji Bastylii, pomysłowe przedstawienie genezy barw na fladze Francji – ale przede wszystkim chodzi o przypomnienie, w jakim nieludzkim systemie kiedyś (czy na pewno tylko kiedyś?) funkcjonowano. Zamiast jednak drążyć temat od wielu stron, albo ewentualnie postawić na szybki rozwój akcji, scenarzyści często niepotrzebnie skupiają się na obyczajowych rozterkach bohaterów, które w ostatecznym rozrachunku i tak nie będą miały żadnego znaczenia, gdy dojdzie do rewolucyjnej rzezi. Francuska produkcja, niczym inne tytuły Netfliksa, cierpi na nietrafiony wybór liczby odcinków. Albo powinno się je zmniejszyć, by nie było fabularnych przestojów, albo pozostawić w takiej samej liczbie, ale przy świadomości, że trzeba więcej zaprezentować widzom. Tymczasem pierwszy sezon to zaledwie preludium do prawdziwych wydarzeń zapowiedzianych w ostatnich kilkunastu minutach ósmego odcinka.
Pytanie tylko, czy odbiorcom będzie dane poznać dalsze perypetie postaci uwikłanych w alternatywną wersję rewolucji francuskiej. Może się okazać, że tak długie przygotowania zniechęcą widzów do klikania, a włodarzy Netfliksa do wydawania kolejnych pieniędzy. Mimo wielu wad produkcji byłaby to jednak wielka szkoda, ponieważ ten epizod nadsekwańskiej historii nadal jest niedostatecznie zaprezentowany we współczesnych dziełach sztuki, nawet tych, które zostały przefiltrowane przez postmodernistyczną estetykę.