search
REKLAMA
Ranking

NIEZAPOMNIANE FILMOWE PROLOGI

Jacek Lubiński

29 października 2016

REKLAMA

Mroczny Rycerz

No przecież żartowałem!
No przecież żartowałem

W drugiej części swojej gackowatej trylogii Christopher Nolan z powodzeniem wzoruje się na klasykach kina sensacyjnego, zgrabnie osadzając w nim komiksowego zbrodniarza, jakim jest Joker. Reżyser sprytnie go zresztą przedstawia, z wolna odkrywając kolejne karty z jego śmiertelnej talii sztuczek. I choć od początku podejrzewamy, kim on jest, wpierw słyszymy o tej postaci jedynie plotki przekazywane sobie wzajemnie przez uczestników rabunku, nieświadomych prawdziwej tożsamości kolegi. Zwykły napad na bank przeradza się zatem w ciekawą zabawę w kotka i myszkę, w której twórcy nie szczędzą zarówno niespodzianek, jak i humoru. A gdy złoczyńca w końcu odkrywa przed nami swą twarz, czuć nie tylko autentycznie ciarki na plecach, ale i posmak wielkiego kina. Świetne otwarcie, jak i chyba jedna z najlepszych scen urealistycznionego Batmana.

Oczy węża

No, no, fuck YOU!
No no fuck YOU

Brian De Palma zawsze lubił niebanalne zabawy kamerą i otwarcie Snake Eyes to pod tym względem prawdziwe apogeum wizualnych tricków, które sprawiają, że trudno oderwać się od ekranu. Dwudziestominutowa sekwencja wprowadzająca do całej – głupiutkiej, lecz efektownej – intrygi robi wrażenie głównie za sprawą perfekcyjnej iluzji jednego, długiego ujęcia. Iluzji ostatecznie niezbyt naciąganej, bowiem pomimo licznych cięć montażowych, lwią część wijącego się po całym obiekcie w różnych konfiguracjach zawiązania akcji autentycznie nakręcono „na raz”. Wrażenie jest tym większe, iż przez cały ten czas przez ekran przewija się sporo postaci, pada wiele dialogów, a do tego Nicolas Cage szaleje na całego. Mistrzowska maestria i perfekcyjne wdrożenie w życie hitchcockowskich nauk.

Odlot

Mucha nie siada.
Mucha nie siada

Życie w pigułce – tak można w skrócie określić prolog Pixarowskiej animacji, która zadziwia od samego początku. Wpierw oglądamy na czarno-białej taśmie podwaliny pod późniejszy finał – jak głosi napis na baloniku, smakujemy ducha wielkiej przygody. Potem schodzimy na moment na ziemię, obserwując głównego bohatera i jego związek z tą jedyną. Kolejne etapy rozwoju, mijające wspólne lata, problemy, radości, rozczarowania i smutki. Te kilka minut to przykład kreatywnego kina, które spokojnie wybroniłoby się samo w sobie jako krótki metraż z najwyższej półki. A tymczasem to jedynie piękny wstęp do większej całości – równie emocjonującej i intrygującej, acz ostatecznie nie utrzymującej równie wysokiego poziomu prologu.

Patton

Fajne spodnie.
Fajne spodnie

Aktorska perła. Prolog streszczający właściwie całe założenie filmu, idealnie oddający legendę, z którą się mierzy. I zarazem fantastyczny pomysł na prezentację postaci, którą Amerykanie lubią określać mianem większej od życia, z czym film Franklina J. Schaffnera nie kryje się od pierwszych kadrów. Generał George S. Patton w interpretacji George’a C. Scotta (ach, te tajemnicze inicjały!) zaprezentowany zostaje zatem w pełnym rynsztunku na tle olbrzymiej flagi USA i wygłasza do widowni (a w domyśle do własnych oddziałów) płomienną przemowę. Nie ma w jego słowach jednak irytującego patosu, o jaki moglibyśmy posądzić podobne wystąpienie. Jest za to szczera wypowiedź człowieka, który mówi to, co myśli, i nie zamierza z nikim się cackać. Zasłużony Oscar, którego aktor nie odebrał zresztą z podobnych pobudek światopoglądowych. I znakomite otwarcie tego wojennego fresku.

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie

Wam też coś w uszach gra?
Wam też coś w uszach gra

Chyba najlepiej zagospodarowane napisy początkowe w historii kina. Dość długie napisy, bo trwające blisko siedem minut, ale jakże zajmujące. Na oko nie dzieje się tutaj nic. Ot, trzech kowboi przybywa na stację kolejową i po uprzednim zutylizowaniu jej wiekowego nadzorcy zaczynają we własnym zakresie walczyć z czasem w oczekiwaniu na pociąg. Ogląda się to jednak wyśmienicie nie tylko za sprawą solidnego aktorstwa drugoplanowych legend gatunku, co odpowiednio dozowanemu humorowi, jaki skutecznie rozluźnia zarówno bohaterów, jak i widza. A gdy w końcu lokomotywa zatrzymuje się z piskiem przy nierówno wyłożonej drewnem stacji, dochodzi do pierwszego zaskoczenia przy akompaniamencie nieśmiertelnego motywu na harmonijkę. Szybka wymiana zdań i typowy dla Dzikiego Zachodu pojedynek wspaniale wieńczą cały prolog i w emocjonujący sposób rozpoczynają jeden z najpiękniejszych filmów w dziejach dziesiątej muzy.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA