NIEZAPOMNIANE FILMOWE PROLOGI
Gangi Nowego Jorku
Ponownie Scorsese – tym razem z zacięciem historycznym, ukazującym dosłownie ręce, które zbudowały Amerykę. A zbudowały ją na własnej krwi, o czym przekonuje nas porywający wstęp do filmu. Wstęp, który ukazuje nam nie tylko ówczesne struktury społeczno-kulturowe, co w bliskim najlepszych dokumentów BBC stylu zagląda do najgłębszych zakamarków jaskini lwa. Lwa, który pod postacią martwego królika toczy za moment istną batalię na przeszywającym zimnie. Pośród zgliszcz starych domostw i kamiennych murów (bynajmniej nie) opuszczonych fabryk dokonuje się walka o skromny kawałek ziemi z równie niebezpiecznym przeciwnikiem w gentlemańskim przebraniu. I wszystko to ukazane w iście hipnotyzującej, niekiedy bliskiej teledyskowej narracji formie podszytej współczesnym brzmieniem muzyki. Ostre niczym widoczna w tymże prologu brzytwa.
Hot Fuzz – ostre psy
Edgar Wright to obecnie mistrz wizualnej komedii – twórca potrafiący szybko przekazać za pomocą obrazu multum istotnych informacji, nie zanudzając przy tym widza. Krótko, treściwie i jakże trafnie – tak można podsumować początek Hot Fuzz, wstęp do którego jest także intrygującym oraz piekielnie śmiesznym przedstawieniem głównego bohatera: sierżanta Mikołaja Anioła. Połączenie dynamicznego montażu, chwytliwej ścieżki dźwiękowej, dosadnej serii zwięzłych dialogów, niemalże ripost oraz zapodanej z offu ze śmiertelną powagą narracji i równie pokerowej twarzy Simona Pegga, który dosłownie rozsadza ekran, to gotowy przepis na poprawę humoru w każdej możliwej sytuacji. I chyba najlepsze otwarcie ze wszystkich filmów Wrighta.
Indiana Jones i ostatnia krucjata
Zgoda, wszystkie prologi przygód dzielnego archeologa – nawet tej niechlubnej z pieskami preriowymi – są co najmniej intrygujące. Lecz to właśnie swoista retrospekcja w części trzeciej, gdzie wraz z Indianą przeżywamy jedną z jego pierwszych „misji” ratowania starożytnych artefaktów, wyróżnia się w tej serii. Świetny jest River Phoenix jako młodsze wcielenie Jonesa Juniora. Znakomita jak zawsze muzyka Johna Williamsa, która towarzyszy wcale nie głupiej, a przy tym zapodanej z wielkim wyczuciem i smakiem potyczce nieopierzonego skauta z Tomb Raiderami swoich czasów. Świetna rozrywka, jak i jeden z najlepszych fragmentów całej sagi. I do tego geneza wielu charakterystycznych elementów danego bohatera i jego świata. Czegóż chcieć więcej?
Kod dostępu
I przykład prologu, wokół którego praktycznie obraca się cała fabuła. Ba! Swordfish – bo tak brzmi tytuł oryginalny – właśnie dzięki znakomitemu otwarciu (oraz piersiom Halle Berry) był swego czasu na ustach wszystkich kinomanów. Z dzisiejszej perspektywy troszkę się te pierwsze minuty zestarzały, szczególnie pod względem technicznym. Choć trzeba przyznać, że dramatycznie to dalej cymes. I w dodatku jak ładnie wyważony. Wpierw John Travolta serwuje nam monolog o filmach, który można odczytać jako swoisty przytyk do Hollywood (co ciekawe, teraz jest on jeszcze bardziej aktualny!). Dopiero po chwili statycznej, acz ciekawej wymiany zdań twórcy odsłaniają przed nami karty i faktyczny zamysł sceny – niezwykle dynamicznej, pomysłowej i dramatycznej sekwencji z zakładnikami. A to wszystko tuż po zamachach 9/11 (w Polsce film wszedł na ekrany w listopadzie 2001 roku)! Trzeba znać.
Król Lew
Bodaj jedno z najbardziej niezapomnianych kinowych przeżyć – zwłaszcza z perspektywy małoletniego widza. Oto bez żadnego ostrzeżenia uderza w nas jednocześnie wschodzące słońce afrykańskie, jak i potężna muzyka Hansa Zimmera utkana z pieśni i elementów kultury Czarnego Lądu. Potem w zachwycie obserwujemy przepięknie narysowane, ale jakże żywe, naturalne wycinki z życia tamtejszej flory i fauny. Zwierzęta powoli zbierają się wokół Lwiej Skały, a niezrozumiałe, wykonywane w dzikim szale okrzyki przeradzają się w piosenkę o Kręgu życia. Wszystko zwieńczone ikonicznym, pełnym dostojeństwa, ale i podszytym smakiem zwycięstwa rytualnym gestem podniesienia ku górze przyszłego władcy sawanny. Magia i moc nie do zapomnienia!