search
REKLAMA
Action Collection

SĘDZIA DREDD. Ja jestem prawem i zaraz się nim udławię!

Odys Korczyński

18 lutego 2018

REKLAMA

Znaczące jest również to, że reżyser Sędziego Dredda Danny Cannon po zrobieniu filmu nigdy już w swojej karierze nie współpracował z gwiazdami takiego komercyjnego formatu jak Stallone. Wygląda na to, że zraził się do wielkiego kina. Kręcenie seriali jest bezpieczniejsze. Czyżby więc Sly wykończył reżysera swoimi spostrzeżeniami, jak to on widzi postać Dredda? Może się zapomniał, że to nie kolejna część Rocky’ego, a produkcja sci-fi.

Porównuję Sędziego Dredda do Pamięci absolutnej, ponieważ kiedyś, dawno temu wydawały mi się podobne. Dzisiaj kompletnie nie rozumiem, czemu mogłem tak uważać. Świat opisany przez Philipa K. Dicka wymaga chyba więcej kreatywności w odtworzeniu niż stosunkowo prosty komiks. Tym bardziej się dziwiłem, że w 1995 roku za te pieniądze wyszła taka kiszka. Na tym jednak nie koniec. Kilka lat później znalazł się reżyser, Pete Travis, który na nowo podjął się realizacji odświeżonej wersji Dredda z Karlem Urbanem w roli głównej. “Sly miał przynajmniej komiksową szczękę” – tak sobie pomyślałem, kiedy zobaczyłem nowe ubranko bezwzględnego sędziego Urbana. “To była jego jedyna zaleta” – stwierdziłem pod koniec filmu.

Do czasu, gdy obejrzałem Dredda z 2012 roku, Urban funkcjonował w mojej świadomości jako długowłosy Éomer z Władcy Pierścieni, względnie czasem doktorek z nowego Star Treka, a tu niespodzianka. W roli postapokaliptycznego nazisty, który zafiksował się na dbaniu o czystość przestrzegania litery prawa, sprawdził się znakomicie. W ogóle cały film jest bezpretensjonalną napierdzielanką we wszystkich, którzy nie rozumieją, o co chodzi w zasadach, którym Dredd jest wierny. Sly Stallone bez przerwy recytował jakieś głodne kawałki o sprawiedliwości i tego typu zapomnianych po wojnie atomowej ideałach. Karl Urban po prostu strzela. Nie potrzeba mu dowartościowania w postaci kręcącego się gdzieś w pobliżu błazna (Fergee). W tej roli akurat Rob Schneider sam w sobie wypadł całkiem nieźle.

Oczywiście film o kasowych ambicjach nie obyłby się bez sędziwego guru (Max von Sydow), który przez cały czas nie dowierza w sfabrykowaną winę swego wychowanka, no i gdzieś w połowie filmu musi zginąć. Znalazł się również nieco madmaxowy motyw z odjechaną na punkcie Jezusa rodzinką Angelów, którzy trudnią się piractwem. Całość widowiska okraszono wyświechtaną kompozycyjnie muzyką Alana Silvestriego. Niektóre partie rytmiczne są tak zsynchronizowane z krokami Dredda, że ma się wrażenie, że Stallone chodzi do rytmu jak nakręcany piesek. Ważne, żeby smyczki łkały, a bębny dudniły akurat wtedy, gdy Stallone wygłasza swoje ideowe tyrady.

Mam takie ogólne wrażenie, że Sędziego Dredda z 1995 roku zjadła chęć zrobienia filmu na siłę inspirującego się komiksem. Widać to chociażby po kostiumach. O ile mundury szeregowych funkcjonariuszy ulicznego wymiaru sprawiedliwości są na granicy kiczu, to ubrania kadry oficerskiej, że tak się wyrażę, aż kłują w oczy swoją pretensjonalnością. Chodzi mi tu zwłaszcza o tego wielkiego, złotego orła i równie pokaźną odznakę na łańcuchu jak u gangsta rapera. Wystarczy z daleka spojrzeć na Dredda, żeby stwierdzić, że nawet w świecie Mega-City One wygląda jak przeniesiony 1985 do 2015 roku Marty McFly z Powrotu do przyszłości II. Jego bary giną pod nienormalnie dużymi epoletami, plastikowe osłony motocykla trzęsą się podczas jazdy jakby miały zaraz odpaść, a obcisłe gacie podkreślają bądź co bądź zgrabne pośladki, jak u Chippendalesa na występie w nocnym klubie.

Rozumiem koncepcję naśladowania pomysłów z komiksu. Warto jednak zastanowić się, czy dosłowne odwzorowanie rysunków nie będzie na obrazie filmowym wyglądało tandetnie i zbyt dosłownie. Rysunki postrzegamy zawsze bardziej umownie niż realną rzeczywistość. Za to ją, natychmiast i często podświadomie, porównujemy ze światem nam już znanym i nazwanym. Dlatego w komiksie da się zaakceptować o wiele więcej nieścisłości logicznych i graficznego kiczu. O tym twórcy Sędziego Dredda najwyraźniej zapomnieli. Zrobili film, który należy zobaczyć, żeby sobie uświadomić, jak nie powinno wyglądać kino science fiction.

korekta: Kornelia Farynowska

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA