SNAJPER. Mistrz kontra uczeń
Minęło prawie 30 lat od premiery, a film Luisa Llosy jest wciąż zadziwiająco świeży. Nie licząc Belfra i Plutonu, to również najważniejsza pozycja w filmografii Toma Berengera, aktora, który nie miał szczęścia zrobić kariery w produkcjach wojenno-sensacyjnych. Trudno powiedzieć, dlaczego tak się stało. Być może w tym czasie było zbyt dużo wielkich osobowości kina akcji, między którymi talent Berengera zaginął. Na szczęście nie całkiem, bo aktor zostawił nam Snajpera, gdy chodzi o główne role. Szkoda, że teraz skupił się raczej na drugich i jeszcze dalszych planach. Ta jedna kreacja rekompensuje jednak swoją jakością i ponadczasowością tak skąpą liczbę dobrych filmów w portfolio Berengera, a także niewielką liczbę wartych uwagi filmów o snajperach w ogóle.
Jeden strzał, jeden trup i nic więcej. Żadnej rozwałki, żadnych wybuchów ani minimalnych nawet zniszczeń. Nie brzmi to jak recepta na film akcji, a jednak się udało. Jeśli tylko dobrze rozplanuje się budowanie napięcia i zaproponuje widzowi bardzo stopniowe, a jednocześnie obfitujące w konkretne wydarzenia skradanie się do celu, nawet z filmu, w którym pada zaledwie jeden strzał, da się zrobić coś, co dorównuje produkcjom z Arnoldem Schwarzeneggerem. Ani Tom Berenger, ani Billy Zane nie mają jego prezencji. Musieli więc ratować się grą psychologiczną rozgrywaną między doświadczonym snajperem a uczniem w tym fachu. Trzeba przyznać, że mniej więcej przez 90 procent czasu ekranowego ich relacja trzyma w napięciu. Czasem nawet zadziwia inteligentnymi rozwiązaniami, aż człowiek dziwnie się czuje, ponieważ nawykł do papierowych dialogów we współczesnym kinie tego typu. Niestety rozczarowuje zakończenie – ta symboliczna ostatnia minuta w helikopterze.
Podobne wpisy
Wracając do Toma Berengera, czy ktoś jeszcze pamięta jego role w Psach wojny Johna Irvina i Doświadczonych kobietach? Wątpię. Na czoło wybił się jedynie Snajper (i może Belfer), który rozpoczął w karierze aktora dość długo trwające zaszufladkowanie w roli tego typu żołnierzy. Kolejne części serii można jednak zaklasyfikować co najwyżej jako kino klasy B, odcinające kupony od pierwowzoru. Film Llosy również ma cechy niedoinwestowanego kina akcji, ale przetrwał, korzystając z fali powstałej w latach 80. mody na męskie kino opowiadające o żołnierzach z problemami. W latach 90. mit herosów zaczął zmierzchać, co ciekawe, wraz ze sławą Schwarzeneggera. Kto wie, czy Snajper nie zyskał takiej kultowej sławy niejako w ostatnim, sentymentalnym rzucie, ponieważ korzystał z zabiegów znanych np. z Predatora czy też Commando. Zamiast na krwawą jatkę reżyser postawił mimo wszystko na to, co działo się w głowach doświadczonego snajpera Thomasa Becketta i młodzika Richarda Millera. Zdecydował się również odwrócić ich role wraz z biegiem fabuły. To Miller musiał dojrzeć i stać się przewodnikiem mistrza, pomimo tego, że na pewnym etapie przegrał ze sobą, a nawet chciał zabić swojego nauczyciela. Jakie ma to jednak wszystko znaczenie, skoro obydwaj pozbawiali innych życia w taki, a nie inny sposób – można rzec, nie po męsku, z ukrycia, nie dając szansy ofiarom na walkę?
Inność Snajpera jako kina akcji przejawia się również w tej głębszej refleksji nad rolą żołnierza i znaczeniem wojny. Jest taka scena w filmie, gdy związany Beckett, bezlitośnie torturowany przez Chirurga, spogląda w stronę ukrytego w szopie Millera. Miller ma tylko jeden nabój. Decyduje się zabić przeciwnika i uratować Becketta, ale ten szepcze do niego z oddali, żeby zaczekał. Jeden strzał, dwa trupy. Zaczyna coś mówić do Chirurga, żeby ten się nachylił i żeby obaj znaleźli się na tej samej linii strzału. Gdyby Miller wtedy strzelił, Beckett zginąłby wraz ze swoim prześladowcą. Kiedy się zabija jako snajper, w końcu niczego tak się nie pragnie, jak tego, by znaleźć się wśród swoich ofiar, niezależnie, co zrobiły, jak bardzo należała im się śmierć. Odebranie komuś życia to najgorsza zbrodnia. Mimo że wymierzana nieraz w imię sprawiedliwości, ten, kto zabija, również chce zostać zabity, bo zabijać przedstawicieli swojego gatunku jest sprzeczne z interesem natury. Czy to krytyka fachu snajpera, czy generalnie zabijania na wojnie, trudno powiedzieć. Zapewne każdy z widzów powinien sam wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Ogromną zaletą Snajpera jest nakierowanie refleksji na coś więcej niż typowy dla kina akcji happy end po eksterminacji wszystkich wrogów. Tu nie ma szczęśliwego zakończenia. Obydwaj bohaterowie przeżywają, lecz jeden za coś najgorszego uważa, że nie czuje bólu z powodu zabicia kolejnego człowieka, a drugi wkroczył na tę ścieżkę bez powrotu, chociaż miał wybór. Nie są więc pozytywnymi bohaterami. Przynajmniej nie powinni być. Są ofiarami. Szkoda, że w finale nie zostało to mocniej zaakcentowane, a film skończył się nagle, jakby komuś zabrakło taśmy.
Snajper jest pozycją obowiązkową dla każdego, kto ceni kino akcji pełne skradania, oczekiwania, długich ujęć, obserwacji, a także mądrych jak na ten gatunek dialogów. Nie ma tu naiwnej propagandy. Jest raczej gorzka refleksja nad człowieczeństwem. Pod względem technicznym, jak już wcześniej wspomniałem, można by popracować nad wizualizacją strzałów. Szkoda również, że rola antagonistów została ograniczona do botów, które trzeba zlikwidować. Rozumiem, że snajperzy być może tak właśnie powinni traktować swoje ofiary, lecz widzowie potrzebują doświadczyć, że czarne charaktery istnieją jako ludzie, ich dusze są naprawdę czarne i należy się ich bać.