search
REKLAMA
Zestawienie

Sceny i wątki w kinie science fiction, od których MÓZG SIĘ POCI

Jakie wątki, motywy i sceny z dorobku kina science fiction przyprawiają o ból głowy nie tylko zwykłych widzów oczekujących rozrywki, ale też twardych fanów gatunku?

Marcin Kończewski

28 lutego 2023

REKLAMA

Kino science fiction nie jest łatwe w odbiorze i podobnie jak cała szeroko pojmowana fantastyka, mocno polaryzuje widzów, ponieważ wymaga od odbiorcy pewnych kompetencji, ale też dużej dozy zawieszenia niewiary. Wynika to z kilku czynników. Pierwszym i chyba najważniejszym jest wysoki próg wejścia – wynikający z obecności narzędzi konstruujących rzeczywistość przyszłości czy też równoległych światów, dużej ilości neologizmów używanych do nazywania nieistniejących wynalazków, miejsc czy istot w naszej rzeczywistości, a także (może przede wszystkim) wywodów naukowych, na których nierzadko oparte są elementy światotwórcze produkcji science fiction.

Większość z nich tego progu nie przeskakuje, a szkoda, ponieważ te elementy są zazwyczaj tylko punktem wyjścia do rozważań o naturze ludzkiej czy egzystencjalnej. O tym bowiem są takie klasyki jak Blade Runner czy 2001: Odyseja kosmiczna. Istnieją jednak też takie produkcje, które tak mocno bazują na teoriach naukowych, że są wymagające nawet dla prawdziwych znawców. Ich koncepcja jest często oparta na wielopoziomowych łamigłówkach, zwodzeniu widza, wymagają one nieustannego skupienia i wyciągania wniosków. Dzisiaj postanowiłem przedstawić kilka wątków i scen z kina science fiction, które przyprawiają o prawdziwy ból głowy nie tylko zwykłych widzów oczekujących od kina rozrywki, ale też twardych fanów gatunku.

Zestawienie będzie zawierało spoilery filmów wybranych przez autora.

Wyruszył w kosmos, a wylądował za szafą

Interstellar to jeden z tych filmów, które nie spodobały mi się za pierwszym seansem. Uważałem, że to bardzo pretensjonalna rozprawa naukowa, w której twórca popisuje się wiedzą, a na końcu przechodzi w banał. Oj, srogo się myliłem, o czym przekonałem się już za drugim razem. Ten film to doświadczenie. W porównaniu z Tenetem gdzie rzeczywiście twórca Mrocznego Rycerza serwuje nam już czystą łamigłówkę, w której chodzi tylko o to, żeby wzbudzić u widza zainteresowanie strukturą i naukowością – w Interstellar dostajemy coś więcej. To ogromny sukces Nolana – jego film wzbudza żywe zainteresowanie nauką, skłania do głębokich przemyśleń i refleksji. Nawet umowne zawieszenie w ostatnim akcie między niejaką bajkowością a naukowością – która najpierw tak bardzo mi doskwierała – jest tutaj jak najbardziej na miejscu, ponieważ twórca nie buduje tylko paradygmatu naukowego, ale snuje opowieść o wiele głębszym, większym znaczeniu. I w tym aspekcie wygrywa. Realizm i zgodność z faktami zawsze można bowiem podważyć. Mogą robić wrażenie dopieszczone elementy fabularne takie jak uderzenia zegara odpowiadające jednemu dniu na ziemi, ale w końcu do dzisiaj nie wiem, a może nie do końca rozumiem, jak Coop został odnaleziony po tym, jak wchłonęła go czarna dziura, albo jak trafił do świata międzywymiarowego. To wszystko jest do podważenia, skrytykowania. Z miłością tego nie można jednak zrobić. Dała ona zabezpieczenie i furtkę Nolanowi do stworzenia pięknej, romantycznej historii, która sięga dalej niż cokolwiek innego. Dalej niż czas, dalej niż nasz wymiar. I to jest piękne. I tego też się nie spodziewałem. Niemniej scena z przeoranym przez internet memicznym gościem, który wyruszył w kosmos i wylądował za szafą, to wciąż jedna z zagadek Nolana.

Obudź się

Finał remake’u hiszpańskiego fenomenu, jakim jest Vanilla Sky, to jedno z najbardziej otwartych i niejednoznacznych zakończeń filmów, jakie widziałem. Sama produkcja nie jest klasycznym kinem SF, tylko gatunkowym amalgamatem, jednak zwłaszcza w warstwie kształtowania świata przedstawionego posiada bardzo wyraźne elementy fantastyki naukowej. Główny bohater, David, teoretycznie odkrywa wszystkie tajemnice związane z umową, która pozwala mu śnić o życiu z Sofią Serrano sekwencyjnie przeradzającego się w koszmar, z którego pozornie się wybudza, ale… czy do końca? Grana przez Toma Cruise’a postać budzi się przecież, tym samym „otwórz oczy”, które za było tym budzikiem i resetem uruchamiającym się za każdym razem, gdy sen zmieniał się w koszmar. Pozostajemy z szeregiem pytań: Czy nadal jest to sen? Czy David nie wybudza się tak naprawdę? Czy może jest to kolejny, zupełnie nowy, sen czy kolejna sekwencja? A może wybudza się jednak w rzeczywistości, ponieważ po wypadku zapadł w śpiączkę, a ten głos to prawdziwe nawoływanie Sofii, odbierane w jakiś sposób przez jego pogrążony w uśpieniu mózg? Jeżeli tak, to czy budzi się w czasach bliskich wypadkowi, czy też w odległej o 150 lat przyszłości? Twórcy nie dają nam w żaden sposób odpowiedzi, pozostawiają wszystko widzowi.

„Anihilacja” – traktat o emocjach czy wielopoziomowa łamigłówka?

Film Alexa Garlanda (Ex Machina, Men) to dla jednych widzów kino przegadane, ze zmarnowanym potencjałem, snujące się i pozbawione napięcia, dla innych wyjątkowa rozprawa o naturze świata, nieuchronności zmian, emocjach, do których forma jest tylko punktem wyjścia. Z pewnością jest to jednak film skłaniający do myślenia. Wokół Anihilacji toczyło się sporo dyskusji, zwłaszcza w kwestii jej zakończenia. Nie wiemy bowiem do końca, w jaki sposób na główną bohaterkę zadziałał Shimmer. Kluczową kwestią pozostaje zatem zrozumienie istoty tego zjawiska. Uważam, że w próbie jego ogarnięcia, nie jest najistotniejsze to, co się stało ze wszystkimi uczestnikami wyprawy zorganizowanej przez Ventress, albo to, czy uczestnicy się ze sobą połączyli/załamali w pryzmacie Shimmer. Wszystko to jest w miarę jasno ukazane, w jakiś sposób możliwe do wyjaśnienia i zinterpretowania jednak pozostaje jedna rzecz otwarta i niewyjaśniona, o której wspomniałem – los Leny granej przez Natalie Portman. Przecież w finale widzimy ten dziwny blask w jej oczach, który sugeruje naprawdę wiele. Shimmer działa na dwóch płaszczyznach – dosłownej i alegorycznej. W tej dosłownej jest (w jakimś stopniu) podobne do raka atakującego organizm, zmienia DNA, unicestwia. Z tym że Shimmer tworzy też duplikaty przypominające hybrydy zderzonych ze sobą ciał fizycznych. Dlatego istnieje też druga, alegoryczna warstwa znaczeń tego zjawiska. Powodowana nim zmiana i przemiana to m.in. alegoria życia, związku, nieustannego cyklu… odradzania się w innej formie. Dowodem tego jest tatuaż Leny – Uroboros na ręce pojawia się po wejściu do Shimmer. Sam mitologiczny wąż połykający własny ogon to m.in. symbol  niekończącego się cyklu życia, ale też autodestrukcji. Shimmer działa jak pryzmat, który załamuje WSZYSTKO wewnątrz niego, a Lena jako jedyna weszła do jego serca i wyszła stamtąd żywa. Może jednak tak naprawdę to… nie była ona, a  sobowtór? Nie dostajemy na to jednoznacznej odpowiedzi. I to jest duży atut filmu – wymaga od widza czegoś więcej niż podążania za kolejnymi scenami, głębszego analizowania. Drugie z interesujących pytań to: Czy jest to inwazja? Sądzę, że nie do końca. Raczej naturalne dla struktury wszechświata zjawisko, być może to samo, które dokonało się miliony lat wcześniej w epoce kredy, kiedy to świat został… zresetowany. Zniknęły gatunki, pojawiły się nowe. Krąg życia? Cóż, to tylko kolejna interpretacja, która może być biegunowo odległa od tego, co założyli twórcy.

Kosmiczny taniec domysłów

To zestawienie nie mogłoby powstać bez dzieła Stanleya Kubricka, czyli 2001: Odysei kosmicznej. Byłoby bez niego niepełne, chociaż przyznaję, że kilkakrotnie podchodziłem do tego filmu w moim życiu i nigdy nie obejrzałem całości na raz. Nie ma chyba jednak drugiego filmu science fiction, który byłby tak szeroko interpretowany przez kolejne pokolenia krytyków i widzów. Dowodem na to jest zwiastun nadchodzącego filmu Barbie, gdzie scena z prologu została przez twórców cudownie sparafrazowana. Trudno zresztą nie popaść w banał, pisząc o Odysei. Sam Kubrick mówił o niej, że jest: „wizualnym, niewerbalnym doświadczeniem, uderzającym widza na wewnętrznym poziomie świadomości, nie inaczej niż muzyka czy malarstwo”. Dlatego ja skupię się na aspektach, które niszczą umysły milionów ludzi od przeszło 50 lat – ostatnich 15 minutach filmu i znaczenia pojawiającego się trzykrotnie na ekranie monolitu, który wciąga Dave’a Bowmana w swoją głębię. Znaczenia, a nie tego, czym on jest, bo to jest wyjaśnione w tekście Arthura C. Clarke’a i kontynuacji filmu. Zakończenie Odysei pozostaje pod względem interpretacyjnym otwarte, a wszystkie teorie pozostaną jednak tylko próbą zrozumienia dzieła Kubricka. Cóż oznacza zatem monolit? Rob Ager uważa, że to obrócony czarny ekran, symbolizujący bierne przyjmowanie wszystkich treści i propagandy przez ludzkość. Spotkałem się też z interpretacją, że jest to symbol bezkresu wszechświata, sięgania dalej i dalej, niemniej absolutnie mnie to nie satysfakcjonuje. To wygodne, bardzo ogólne podejście do samej warstwy znaczeniowej, nie ma tu jakiegoś ryzyka. Może monolit symbolizuje siłę wyższą? Może to jakieś bóstwo? W końcu Europa jest tu niejako parafrazą rajskiego zakazanego owocu. Tyle pytań, tak mało jednoznacznych odpowiedzi, Panie Kubrick. Panie geniuszu.

Śnić albo nie śnić; oto jest pytanie!

Tak, nie będę odkrywczy – chodzi o tego przeklętego bączka. O to przytłaczające limbo w Incepcji, w którym tkwi bądź też się z niego wydostał grany przez Leonardo DiCaprio Cobb. Problem interpretacji i rozumienia tej sceny jest wciąż obiektem żywych dyskusji. A minęło już niemal 13 lat od premiery filmu Christophera Nolana. Twórca wspomnianego wcześniej Interstellar umieszcza w swoim filmie mnóstwo tropów, które nasuwają odpowiedzi, ale gdzieniegdzie je rozbija w pył. Tutaj wychodzi z Nolana ktoś więcej niż wyrachowany teoretyk, którego zobaczyliśmy w Tenet. Reżyser zwodzi widzów, gra z ich emocjami, rozumieniem całości, wymusza uwagę. Dlatego nie wiem, czy w finale chodzi o wydostanie się ze snu, czy pogodzenie ze sobą. Może też chodzi o… wiarę w szczęśliwe zakończenie, które czasem jest niemożliwe? Ja uważam, że bohater Incepcji się nie obudził. I paradoksalnie to… wcale nie jest do końca złe zakończenie. A Wy jak myślicie, czy Cobb wciąż śni, czy też nie?

Potęga języka

Nowy początek Denisa Villeneuve’a to (subiektywnie) jeden z najlepszych filmów science fiction, jakie miałem okazję zobaczyć. To niespieszne, niemal psychologiczne kino, które porusza tyle warstw znaczeń, że głowa mała. Pozostaje też, zwłaszcza na płaszczyźnie samego pomysłu, filmem naprawdę skomplikowanym i trudnym. Arrival widziałem już dwa razy i wciąż nie jestem do końca pewien, w jaki sposób język i komunikacja łączy się z przełamywaniem czasu i przestrzeni. To fascynujący pomysł, niezwykle bliski mojemu filologicznemu ja. W pewnym sensie jednak wykraczający poza zwykłe możliwości prostego pojmowania. Film pozostawia widza z szeregiem jeszcze wielu pytań: dlaczego obcy przybysze potrzebują naszej pomocy za tych kilka tysięcy lat, czy dar dla ludzkości jest formą jasnowidzenia, czy przekraczania liniowości czasu i wreszcie, dlaczego heptapody nie przewidziały pewnych wydarzeń wymierzonych w ich życie, skoro miały wgląd w przeszłość i przyszłość?

Fascynująca koncepcja czasu „Primer”

Primer jest filmem niedocenianym, niszowym, często pomijanym i trudnym. Posiada jednak jedną z najciekawszych koncepcji podróży w czasie, jakie powstały w kinie. To z nich korzystają wszystkie obecne blockbustery, z uniwersum Marvela na czele. Świetnie bawi się i upraszcza ten pomysł również mój ulubiony film z zeszłego roku, czyli Wszystko wszędzie naraz. Fabuła Primer rozwija się wokół dwóch wynalazców, którzy dosyć przypadkowo budują urządzenie, które umożliwia podróżowanie w czasie. Wydaje się to banalne, ograne, przemielone przez popkulturę i kino wzdłuż i wszerz. jednak właśnie tutaj zaczyna się zabawa, bo w rezultacie okazuje się, że prawdziwe podróże w czasie to fikcja. One nie istnieją, a to, co stworzyli Aaron i Abe, okazuje się… pętlą czasową. Na tym jednak pomysł się nie kończy, bo wchodząc głębiej, na kolejny poziom zagmatwania, wychodzi na jaw, że ta pętla składa się z… kilku (może nieskończenie wielu?) równoległych linii i pętli czasu. Fascynujące, rozsadzające mózg. Kończyłem seans Primer z bólem głowy i wypiekami na twarzy.

Marcin Kończewski

Marcin Kończewski

Założyciel fanpage’a Koń Movie, gdzie przeistacza się w zwierza filmowego, który z lubością galopuje przez multiwersum superbohaterskich produkcji, kina science-fiction, fantasy i wszelakich animacji. Miłośnik i koneser popkultury nieustannie poszukujący w kinie człowieka. Fan gier bez prądu, literatury, dinozaurów i Batmana. Zawodowo belfer (z wyboru), będący wiecznie w kontrze do betonowego systemu edukacji, usilnie forsujący alternatywne formy nauczania. Po cichu pisze baśnie i opowiadania fantastyczne dla swojego małego synka. Z wykształcenia filolog polski. Współpracuje z kilkoma wydawnictwami i czasopismami.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA