Cooper nie żyje. Odważna analiza INTERSTELLAR
Czy Cooper zginął w czarnej dziurze? Wszyscy się nad tym zastanawiają, fora internetowe pękają w szwach od wynurzeń domorosłych fizyków kwantowych. Mnie jednak podczas seansu Interstellar intrygowało zupełnie coś innego. Mianowicie silne poczucie, że rozbuchana fabuła traktująca o ratowaniu świata to tylko fasada, pod którą kryje się coś zupełnie innego, coś bardzo romantycznego, że to żadne tam science fiction, tylko wielki traktat o miłości w najczystszej postaci.
Do rzeczy. Co powiecie na to, że Christopher Nolan tymi wszystkimi niesamowitymi próbami, które bez trudu przechodzi główny bohater, chciał odwrócić naszą uwagę od okrutnej prawdy, że Cooper zginął już w pierwszych minutach filmu?
„Kiedy?” – spytacie. „Podczas snu/retrospekcji o katastrofie” – odpowiem. Jest to moim zdaniem scena kluczowa dla całej opowieści – jeśli bowiem nie traktuje ona o śmierci Coopera, po co w ogóle miałaby znaleźć się w filmie, w dodatku jako tak ważna sekwencja otwierająca całe widowisko?
Załóżmy na potrzeby mojej tezy, że najgorsze stało się na samym początku Interstellar – Cooper ginie w katastrofie tu, na Ziemi, gdy jego córka Murph ma dwanaście lat. W tym miejscu większa część z was, czytelników filmorgu, scrolluje już pewnie stronę do samego końca, do działu komentarzy, żeby wypisać sto jeden przykładów podważających moją tezę. Tak, wiem, macie rację, sam bez trudu mogę ją obalić na milion sposobów. Jeśli jednak przymrużycie trochę oczy i zawiesicie na chwilę niewiarę, no, może na nieco wyższym kołku niż zwykle, i zechcecie spojrzeć na Interstellar przez pryzmat śmierci Coopera i dołączyć do nieco naiwnego z mojej strony „co by było gdyby”, zapraszam do dalszej lektury.
Ok, skoro wciąż tu jesteście, jedziemy dalej. A zatem Cooper istnieje dla Murph już tylko jako duch, a wszystko, co dzieje się z nim podczas filmu (ratowanie świata, wykonanie niewykonalnego dokowania, przeżycie niemożliwego do przeżycia spotkania z czarną dziurą itd.), to tylko fantazja/projekcja umysłu Coopera, która przelatuje mu przed oczami w chwili śmierci lub tuż po niej, gdy Cooper jest już bytem niematerialnym.
W takim przypadku najważniejszymi i jedynymi w miarę rzeczywistymi wydarzeniami w całym filmie byłby ów sen Coopera, w którym dochodzi do katastrofy pilotowanego przez niego pojazdu, oraz spotkanie z umierającą córką w finale. Reszta to wytwór jego wyobraźni ilustrujący nieoczekiwane rozstanie z Murph i rozpaczliwe próby ponownego spotkania się z nią, by móc się pożegnać. Zwróćmy uwagę na scenę odjazdu Coopera bez pożegnania z obrażoną na niego córką. Normalny, kochający człowiek – a do takich należał Cooper – nie wiedząc, czy kiedykolwiek wróci na Ziemię, nie odjechałby bez słowa, szukałby dziewczynki, choćby miał przewrócić dom i cały świat do góry nogami, a nie ruszył przed siebie zalewając się łzami. Cooper zginął nagle, dlatego nie miał szansy pożegnać córki – w filmie ilustruje to właśnie scena jego wyjazdu ze łzami w oczach oraz Murph patrząca na chmurę pyłu za odjeżdżającym samochodem.
TAMTEN ŚWIAT
O tym, że niemal cała fabuła Interstellar rozgrywa się gdzieś na granicy życia i śmierci, na skrzyżowaniu snu i jawy, świadczy cały katalog odrealnionych, niemal baśniowych wydarzeń.
Dlaczego TARS, wojskowy wielki i toporny robot o zupełnie niepraktycznej konstrukcji, kawał blachy pozbawiony nóg i rąk, tandetniejszy nawet od Robby’ego z Zaginionej planety, okazuje się nagle szybki, zwinny i chwytny? Dlaczego udało się niemożliwe dokowanie do uszkodzonej w eksplozji wirującej stacji? Dlaczego Cooper przeżył w czarnej dziurze? Dlaczego Romilly, spędziwszy na statku trzydzieści lat w całkowitej samotności, czekając na powrót towarzyszy, nie zwariował i nie zaczął biegać po pokładzie z toporem, tylko grzecznie czekał, by powitać towarzyszy, jakby wrócili z baru zza rogu, a nie po trzydziestoletniej nieobecności? Te wszystkie spektakularne i nierealne nawet w bardzo naciąganym kinie SF rzeczy, wydarzyły się być może tylko w wyobraźni Coopera, podczas jego duchowej podróży ku spotkaniu z córką. Czarna dziura to w takim przypadku nic innego, jak nicość symbolizująca śmierć, a fakt przeżycia Coopera w tejże to symboliczny triumf nad śmiercią, pokonaną dzięki sile miłości. Wnętrze czarnej dziury, z którego Cooper obserwuje przeszłość, to nic innego, jak film z całego życia przelatujący przed oczami umierającego człowieka w ułamku sekund, który ponoć każdemu z nas zostanie kiedyś wyświetlony w sali kinowej z miejscem dla jednego widza. Siła miłości Coopera do córki jest jednak tak wielka, że zamiast pasywnie obserwować pokazywane mu sceny z życia, które przecież już się wydarzyły i nic nie można w nich zmienić, nawiązuje z Murph kontakt, pokonując ostatecznie ograniczenia czasu i przestrzeni, granicę życia i śmierci.
Nolan i owszem, opowiada ambitnie i bardzo inteligentnie o podróży do innych światów. Ale, choć z pozoru wydaje się, że to wyprawa w kosmos, w rzeczywistości mamy do czynienia z wędrówką bez powrotu na „tamten świat”, o którym słyszymy od dzieciństwa i na który wszyscy się kiedyś wybierzemy. Może wtedy też będzie nam dane poskakać do woli po całym wszechświecie po każdym czasie. Dodatkowym elementem przemawiającym za proponowanym przeze mnie odczytaniem filmu jest muzyka organowa ilustrująca większość wydarzeń, przypisana wszak ściśle do instytucji kościoła, a w kościele, jak to w kościele, odbywają się między innymi pogrzeby. Cooperowi, pogrzebanemu dawno temu na Ziemi, po wielu latach prób i szukania możliwości kontaktu z córką, udaje się wrócić z „tamtego świata”, by na chwilę spotkać się z umierającą Murph.
Interstellar, samo w sobie będące kapitalnym kinem science fiction, rozpatrywane przez pryzmat śmierci Coopera nabiera głębi niewyobrażalnych rozmiarów. Potraktowanie filmu Nolana w ten sposób przyniosło mi przeżycia duchowe podobnych rozmiarów jak obejrzenie Łowcy androidów przez pryzmat snu Deckarda o jednorożcu.