OJCIEC CHRZESTNY – TRYLOGIA. Jedyne takie opracowanie
The Godfather Part III
Nadchodzi czas zapłaty
I jeśli istnieje jakiś Bóg, jest bardzo daleko od spraw rodziny Corleone i z pewnością nie oferuje nadziei zbawienia.
Michael Corleone ma już na karku sześćdziesiątkę. Posiwiał, mniej sprężyście się porusza, dręczą go kłopoty zdrowotne. Jego wielki czas powoli przemija i jak to zazwyczaj bywa u każdego kresu – przychodzi pora na rozliczenia – bilans strat i osiągnięć. Ocenę, co jest naprawdę ważne. Co zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone. I wreszcie – jak mogłaby wyglądać przyszłość.
Bilans wygląda następująco: Michael stoi na czele wielkiego imperium przemocy i przestępstwa. Jego syn nie chce mieć nic wspólnego z interesami rodziny. Córka, największy skarb Michaela, dziwnym trafem tkwi w błogiej nieświadomości. Ukochana Kay odeszła. Na sumieniu Dona ciąży grzech bratobójstwa – dręczy się nim sam, ponieważ najbliżsi nic nie wiedzą o jego winach. I jeśli istnieje jakiś Bóg, jest bardzo daleko od spraw rodziny Corleone i z pewnością nie oferuje nadziei zbawienia.
Imperium Corleone powstaje wedle praw i porządków patriarchalnej Sycylii, a jego siła tkwi w oparciu się przymusowej amerykanizacji.
Dla pełnego zrozumienia całego pejzażu trylogii Ojca chrzestnego nie można zapominać, że tłem i duchem tych filmów jest Ameryka widziana oczami emigrantów i ich następców, którzy starają się uczciwie nazywać siebie Amerykanami, wiedząc przy tym, że ta przynależność jest pozorna i będzie taką przez wiele pokoleń. Widzimy Amerykę przechodzącą przemiany, imperia, które się w jej łonie rodzą, ścierają i upadają. Ludzi, których te metamorfozy zmieniają w pył albo wywyższają do największych zaszczytów. Szybkość tych procesów. Ich bezwzględność. I to, co najsmutniejsze – że są konieczne. Naturalne. Niemożliwe do uniknięcia.
Kiedy Don Vito Corleone rozpoczynał swój marsz ku wielkości, był obcym – intruzem, jednak w kraju, gdzie codziennie przybywały tysiące takich intruzów. Wielu z nich było do niego podobnych – nosili na sobie piętno tej samej biedy, niepewności jutra, z jednocześnie głęboko wpojonym, wyssanym z mlekiem matki szacunkiem dla tradycji, dla mechanizmów władzy, odpowiedzialności, szacunku i honoru, w których wyrośli. Wielu z nich poznało także przestępstwo, nienawiść i pragnienie zemsty. Don Vito był świadomy wulkanów emocji drzemiących w tych ludziach. Wiedział, czego potrzebują, co należy im dać, by zapewnić sobie ich wierność – chcieli świata, w którym byliby wolni, a jednocześnie na swoim miejscu. Imperium Corleone powstaje wedle praw i porządków patriarchalnej Sycylii, a jego siła tkwi w oparciu się przymusowej amerykanizacji. Można się ugiąć, ale nie można złamać – grając wedle reguł narzuconej z zewnątrz gry, można stać się jedynie służącym, stracić własną dumę, odrzucić prawdziwą przynależność do jednej grupy na rzecz pozornej przynależności do innej. Takie były czasy Don Vito Corleone.
Tam, gdzie Don Vito mógł z powodzeniem opierać się na racjach wdzięczności i honorowych zobowiązań, tam Michael musiał oddziaływać zupełnie czym innym – strachem.
Już jego syn Michael miał do czynienia ze światem, który zaczął się zmieniać. Po wojnie i kryzysie ekonomicznym lat powojennych przyszedł czas na odbudowę, władzę zdobywali ludzie, za którymi oprócz jednego trafionego w porę pomysłu nie stało nic. Ameryka zaludniła się setkami drobnych, jednostkowych potęg, obcych sobie i zazwyczaj nie mających żadnego interesu we współdziałaniu – zakres ich zainteresowań był zbyt odmienny. Michael musiał zapanować nad rozproszonym gronem ludzi, którym doświadczenia starszego pokolenia otworzyły oczy na nowe możliwości, a jednocześnie dały czas, by wrosnąć w pejzaż Ameryki silniej niż ich ojcowie. To czas miejscowych kacyków pojedynczych dzielnic, czas szarych eminencji związków zawodowych, czas polityki i wielkiego boomu na sztandary demokracji. “Co ty możesz dać Ameryce” w pełnej krasie. Tam, gdzie Don Vito mógł z powodzeniem opierać się na racjach wdzięczności i honorowych zobowiązań, tam Michael musiał oddziaływać zupełnie czym innym – strachem. Im bardziej nabierał wprawy w posługiwaniu się tą szczególną bronią, tym bardziej spychał w głąb to, kim właściwie był – wszystkie te cechy, które kiedyś skłoniły go do pozostania cywilem. Wiedział, że wszyscy patrzą mu na ręce – wiedział, że musi być nieskazitelnym mocarzem, w którego zbroi nie ma najmniejszego pęknięcia. Każda chwila wahania, każdy unik, każde poddanie się odruchowi emocji mogło go kosztować utratę wszystkiego. Robił zatem to, co do niego należy, nadal przekonany, że postępuje zgodnie z obowiązkiem, z nakazem tradycji. Z dużym opóźnieniem dociera do niego, że tradycja przestała być tarczą ochronną. Dlatego, chcąc chronić swoją rodzinę i ulżyć chociaż odrobinę dokuczającemu sumieniu, próbuje zwrócić się ku uczciwości, czystości interesów, wyzwolić się z jarzma nakazów i rządów żelaznej ręki. Odpuścić, zapewnić sobie jeśli nie całkiem spokojną, to jednak spokojniejszą starość.
Trzecia część Ojca chrzestnego to opowieść o fałszu ideałów i upadku wszystkiego, co święte. To absolutny koniec niewinności, przewrotne obalenie wszystkiego, co wydaje się niezmienne i czyste.
I tu zaczyna się mechanizm paradoksu. Już pierwszym sygnałem jest to, że mające zapewnić oczyszczenie pukanie do wrót Watykanu ma postać zakulisowych machlojek. Apogeum paradoksu to jednak Watykan sam w sobie. Mechanizmy władzy w Stolicy Apostolskiej są dokładnie takie same, jak w imperium Corleone. Identyczna mafia, identyczne strefy wpływów, i niestety również identyczni oszuści. Czy Michael stracił na chwilę swoją czujność, czy po prostu tak desperacko pragnął wierzyć, że ma szansę postąpić słusznie, iż zdecydował się z premedytacją zamknąć na wszystko oczy?
Można powiedzieć, że on jeden jest tutaj wygranym. Don Vincenzo. Władca nowej, mrocznej, bezwzględnej epoki.
Trzecia część Ojca chrzestnego to opowieść o fałszu ideałów i upadku wszystkiego, co święte. To absolutny koniec niewinności, przewrotne obalenie wszystkiego, co wydaje się niezmienne i czyste. Morderca przychodzi po swoją ofiarę w przebraniu księdza. Connie Corleone, odmówiwszy kolejny różaniec, podaje truciznę w ciasteczkach przygotowanych przez zakonnice. Watykański sekretarz bez skrupułów upłynnia fundusze. Zamiast obciążonego grzechem ojca ginie niewinna córka, kończąc życie przejmującym jękiem skargi “tato…”. Jedynym przebłyskiem nadziei jest rozmowa między Michaelem Corleone a mądrym kardynałem, który przyjmuje na siebie, jak przystało na prawdziwego duszpasterza, rolę jednocześnie spowiednika i przyjaciela – tego przyjaciela, którego Michael z własnego wyboru nigdy nie miał. Ten ksiądz, przynoszący ukojenie, chwilowe złudzenie oczyszczenia, to cząstka prawdziwej niewinności, nieskażonej, dobrej, budzącej zaufanie. Jednak przecież to on właśnie, obwołany niedługo potem papieżem Janem Pawłem I, dusi się w zaciszu własnej sypialni od zatrutej herbaty podanej przez kogoś, komu ufał – ponieważ był uczciwy, a zatem niewygodny.
Rozpoczyna się era nowej Ameryki. Już nie drobnych potęg – ale wielkich korporacji. Już nie lokalnej polityki – ale manipulacji na szczeblu międzynarodowym. Jeśli chcesz osiągnąć sukces, twoje życie musi się sprowadzić tylko i wyłącznie do dążenia do tego. W taką rzeczywistość wchodzi nowy Don – Don Vincenzo. I on, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, odniesie sukces. Jest wystarczająco bezwzględny, przemyślny i bezkompromisowy. Wystarczająco zdeterminowany, by poświęcić wszystko, łącznie z miłością. Pozbawiony wrażliwości sumienia, za to obdarzony odpowiednią dozą sprytu i ambicji. Umie zabijać, umie nienawidzić i umie czerpać korzyści z władzy. Jednocześnie fakt, że właśnie on – usynowiony wprawdzie przez Michaela, ale jednak bękart, owoc nieprawego związku – jest znamiennym sygnałem prawdziwego końca epoki. Przebił się własnym uporem, nie sprzyjały mu więzy krwi ani naturalna kolejność rzeczy, nie sprzyjało mu właściwie nic – oprócz siły ambicji. Nie tylko zgłosił gotowość ofiarowania dla tej ambicji wszystkiego – to mogłoby się okazać niewystarczające – ale faktycznie to zrobił. I wygrał. Można powiedzieć, że on jeden jest tutaj wygranym. Don Vincenzo. Władca nowej, mrocznej, bezwzględnej epoki.
W chwili, kiedy martwa Mary spoczywa w jego ramionach, nie ma już nic, o co mógłby walczyć, co mógłby zrobić, nad czym mógłby zapanować. Jest bezsilny i wie o tym – stracił kompletnie wszystko.
A Michael niestety ponosi porażkę absolutną, mimo wszystkich swoich chęci, mimo tej rozpaczliwej determinacji. Nie dość, że nie uzyskuje wybaczenia dla swoich win, to jeszcze płaci za nie najwyższą cenę, tracąc to, co najbardziej na świecie chciał uchronić. Na wszystko już jest za późno. Nawet na wybaczenie ze strony Kay – jedyną pociechą jest odrobina zrozumienia. Jednak gorzka jest świadomość, że wcale nie musiał robić tego wszystkiego, co robił i uważał za konieczne. Nie musiał, a jednak robił – i po kolei tracił wszystkie kobiety, które kochał – jak widzimy w smutnej sekwencji na końcu filmu, Michael w tańcu z tymi, które utracił – Apollonią, Kay, Mary. Świadomość tego, kim mógłby być dało Michaelowi dopiero spotkanie z Don Tommasino. Może trzeba było poprzestać na małym. Wyznaczyć sobie granice. Nie prześladować bliskich i samego siebie odpowiedzialnością spoczywającą na następcy “Wielkiego Dona”. Uparte próby wyrwania się z cienia ojca nic właściwie nie dały – prócz bólu i rozliczeń na koniec. Co z tego, że obowiązek nakazał Michaelowi ukarać własnego brata, skoro cierpiał po tym do końca życia – jeśli tak cierpiał i tak pamiętał, to czy rzeczywiście to było słuszne? Czy sam tak uważał, czy do tego stopnia przestał rozróżniać to, co powinien czuć i to, co czuł rzeczywiście? Nakazał sobie, by tak było, już bardzo dawno temu – wtedy, kiedy został głową rodziny Corleone. Od tej pory każdemu jego sukcesowi towarzyszyła potrójna strata. Popełnił zatem błąd. Uznał, że musi. Nie musiał.
Kiedy próbuje to zmienić, jest za późno. Zbudował wizję innego Michaela – twardego Dona, przed którym ludzie drżą ze strachu. Wszyscy tak oswoili się z tą maską, że nie wierzą, by mógł być inny. Dlatego jego działania zmierzające do odkupienia traktują jak załamanie, jak słabość, jak wyrwę w pancerzu. Nie mogą mu pozwolić zmienić tego, w czym znaleźli swoje miejsce, w co wrośli i w czym czują się dobrze, co daje im korzyści. Najprościej zatem pozbyć się osoby, która tak nagle zmieniła front i zaburza status quo. I może szkoda, że im się to nie udało. Gdyby Michael faktycznie zginął, jak zostało zaplanowane, przynajmniej Mary byłaby bezpieczna, a Vincenzo bez wahania wyrównałby rachunki. Michael zginąłby natomiast z poczuciem, że odkupuje śmierć Fredo, że jego życie jest ceną za ten grzech, że więcej nikt już nie będzie przez to cierpiał. Ale nawet tyle nie było mu dane. Nie zasłużył nawet na tę odrobinę pociechy od losu. W chwili, kiedy martwa Mary spoczywa w jego ramionach, nie ma już nic, o co mógłby walczyć, co mógłby zrobić, nad czym mógłby zapanować. Jest bezsilny i wie o tym – stracił kompletnie wszystko. Jego krzyk to więcej niż rozpacz, więcej niż cierpienie. Na początku nie chce się wydobyć z gardła. Pochodzi bowiem z największej głębi, najbardziej ukrytych zakamarków duszy, o których przez tyle dekad uczył się zapominać, z których zrezygnował, które schował przed światem i samym sobą. Ten krzyk – który go obnaża do największej szczerości, największej, na jaką się zdobył w całym swoim życiu – narasta powoli, ale nie chce umilknąć, wznosi się coraz wyżej, jest wyznaniem żalu, buntu, nienawiści, rozpaczy, błaganiem z czeluści do obojętnego Boga, deklaracją kompletnej bezsilności, wszystkim, co Michael w sobie tłumił przez lata. Kiedy krzyk umilknie, będzie już tylko strzępem człowieka, wypaloną skorupą, manekinem, który może czekać tylko na śmierć.
Podobne wpisy
Przyjdzie mu na nią czekać jeszcze długie lata. Sam ze swoimi myślami, sam w tępym bólu, któremu nic nie może ulżyć, czeka bezwolnie, nie troszcząc się już o nic. Próbował. Naprawdę próbował. Nie udało się. Widocznie tak być musiało. Jego ojciec umarł podczas beztroskiej zabawy z wnukiem. Michael ma obok siebie tylko psy. Jego śmierć jest bardzo cicha, nie ma w sobie żadnego elementu walki o utrzymanie się przy życiu chociaż jeszcze przez jedną krótką chwilę. Właściwie był nieżywy już od dawna. Instynkt życia wypalił się w nim wraz ze wszystkim innym. Wielki Don Corleone zsuwa się na ziemię, a świadkiem tego jest jedynie pies, który z zaciekawieniem obwąchuje ciało. Nawet on nie zastyga w żalu. Dalej trwa spokojna, słoneczna codzienność w ogrodzie sycylijskiej willi. Nic nie sprawia wrażenia, że stało się coś szczególnego. A jednak…czyjaś wielka udręka dobiegła wreszcie kresu. Nic nie może być lepsze od tej ciszy i spokoju. Może to znak, że i Michael Corleone dostąpił wreszcie upragnionego ukojenia.