Odyseja pozaziemskich androidów, czyli 5 NAJLEPSZYCH lat w historii kina SCIENCE FICTION
Nienasycenie – to słowo, które najlepiej oddaje charakter tego gatunku, w kontekście zmian, jakie w jego obrębie zachodzą. Jedna wizja rodzi kolejną, jeden środek stylistyczny otwiera drogę następnemu. Przełom wywołuje, niczym efekt lawiny, kolejne przełomy. Science fiction, jak każdy literacki i filmowy nurt, przechodzi swoją ewolucję od początku XX wieku. W tym artykule prezentuję kilka najbardziej według mnie znaczących momentów tej nieustającej przemiany, poprzez wskazanie lat, w których obok siebie miały premierę bardzo ważne dla kina SF filmy.
Rok 1933 – Potwory wywołują gęsią skórkę, nawet gdy ich nie widać
Kinowe science fiction zaczęło się rzecz jasna znacznie wcześniej, bo już na początku XX wieku, gdy Georges Méliès, jeden z pierwszych wirtuozów kina, zaprezentował światu swoją Podróż na Księżyc. Lata później zaczęto czerpać z niego inspiracje, tworząc co rusz to lepsze i doskonalsze efekty specjalne, mogące ożywić coraz popularniejszą fantastykę naukową. To właśnie rozwój kinowej technologii pozwolił, by w jednym roku 1933 swoją premiery miały aż dwa znaczące dla gatunku widowiska, oparte w dużej mierze na wizualnych eksperymentach i trikach wzmacniających iluzję. Co warte podkreślenia, działo się to jeszcze przed wybuchem kolejnego światowego konfliktu zbrojnego, ale z udziałem osób, które pamiętały ten poprzedni (Merian C. Cooper). King Kong i Niewidzialny człowiek to dziś dzieła absolutnie wzorcowe, ponieważ pozwoliły nadać znaczenia dwóm odwiecznym pragnieniom człowieka – woli poskromienia natury wynikającej z lęku przed nią oraz chęci zdematerializowania się, zniknięcia, przy zachowaniu świadomości i faktycznej obecności, co – znowu – było pokłosiem lęku przed śmiercią. Słuszne jest nadmienić, że ta egzystencjalna groza zaczęła wylewać się z ekranu już dwa lata wcześniej, ponieważ w 1931 premierę miał nie mniej kultowy Frankenstein wespół z oscarowym Doktor Jekyll i Pan Hyde (to pierwszy film w historii kina, w którym aktor otrzymał Oscara za rolę w filmie SF).
Rok 1956 – Trwa inwazja, przed którą nie ma ucieczki, chyba że… jest się Leslie Nielsenem
Niepokoje związane z panującą na świecie zimnowojenną atmosferą miały swoje odbicie w kinie science fiction lat 50. i 60. Z racji tego, że na włosku wisiała perspektywa nuklearnej wojny, twórcy zaczęli traktować fantastykę naukową jako pole dla politycznej satyry. Skąpana jest w tym niepokoju słynna Inwazja porywaczy ciał, którą później niejednokrotnie remakowano. Skąd tak duża siła odziaływania tego tytułu nie tylko na SF, ale na kino w ogóle? Myślę, że ma to z wiązek z uniwersalnym poczuciem paranoi, rozumianej jako psychozy, uczucia, które każdy z nas przynajmniej raz doświadczył w kontekście jakiegokolwiek zagrożenia. Strach jest o tyle silniejszy, gdy wiemy, że uznawany za wariata może mieć rację. Bohater Inwazji jest więc sam przeciwko wszystkim, a to motyw, który kino bardzo wdzięcznie podejmuje, niejako żerując na naszych fiksacjach.
Ziemia kontra latające spodki to także ciekawy przykład, choć kierujący niepokoje bardziej w stronę nieba. Na pewno jednak potwór Godzilli stanowi tych lęków istne wcielenie, a w roku 1956 miała właśnie premierę amerykańska wersja pierwszego filmu z tej słynnej serii. Warto nadmienić, że to także w tym roku pokazano kolejną adaptację słynnej książki George’a Orwella – 1984. Najcenniejszym jednak przykładem filmu SF z 1956, wyjątkowo owocnego roku w historii gatunku, była Zakazana planeta. Film z Leslie Nielsenem w roli głównej (sic!) to widowisko w pełni przełomowe, bo przecierające szlak space operom i innym kinowym widowiskom rozgrywającym się w kosmosie.
Rok 1968 – Kubrick fantazjuje o kosmosie i egzystencji, a małpy mu w tym pomagają
Chyba nie ma drugiego tak znaczącego roku w historii kina. Premierę miały w nim bowiem widowiska, które trwale zmieniły oblicze kina fantastyczno-naukowego w kolejnych latach. Pierwszy tytuł to oczywiście doskonała Planeta Małp. Film, który prócz niezwykle aktualnych społecznych przesłań, swoją siłę eksponował przede wszystkim poprzez kapitalną warstwę wizualną, na czele z niezapomnianą charakteryzacją. Ta plastyczność i mądrość tego widowiska sprawiły, że stało się ono idealną przestrzenią do powołania serii filmów – jednej z dłuższych w historii SF. Stanley Kubrick również zafascynował się science fiction na tyle, że zapragnął zabawić się formą w sposób, w jaki nikt nie robił tego wcześniej. Mająca premierę 2001: Odyseja kosmiczna to ponadczasowy, uniwersalny traktat o zagubieniu i miałkości ludzkiej egzystencji w świetle bycia częścią nieskończonego kosmosu. Przy okazji wylewającej się z ekranu ambicji reżysera, czasem jest nudno i niezrozumiale, ale nade wszystko jest inteligentnie.
Warto nadmienić także inną premierę z 1968, która nijak ma się do wspomnianych wcześniej gigantów pod względem swego wymiaru, ale i tak dowodzi, że ten rok był rokiem udanym dla SF. Charly, bo o nim mowa, to skromny film opowiadający o głupcu, który za sprawą technologii staje się mądry. Historia ta obnaża jednak ryzyko obcowania z technologią, która pozwalając nam chodzić na skróty, jest też wobec nas bezwzględna, bo kończy się wówczas, gdy wyczerpują się baterie. Trudno nie wspomnieć także w kontekście 1968 roku o skandalizującej Barbarelli, która jest tu przykładem tego, jak science ficiton bezkompromisowo zaaprobowało rewolucję seksualną. Więcej o tym filmie dowiemy się jednak wkrótce, bo aktualnie powstaje jego remake.
Rok 1982 – Scott, nawet gdy oddaje bubel, nadal ma to coś
Bardzo trudno wskazać jeden wyróżniający się rok w całej dekadzie lat 80., w przypadku gdy mamy w tym czasie do czynienia z wyjątkowym urodzajem widowisk fantastyczno-naukowych. Postawię mimo wszystko na kartę z nominałem 1982 (zostawiając w kieszeni 1984), bo to właśnie w tym roku premierę miały filmy, które ukształtowały następne pokolenia twórców, ale także fanów tego rodzaju kina. Najpierw Ridley Scott, po sukcesie filmu Obcy – ósmy pasażer Nostromo, postanowił tym razem zejść na Ziemię i zabrać na warsztat wizję Philipa K. Dicka, niezwykle prominentnego, amerykańskie pisarza SF, dziś już uznawanego za kultowego. Łowca androidów to dowód na to, że sztuka jest wynikiem trudnego procesu i nie zawsze najlepszy efekt, to ten, który zostanie zaprezentowany w dniu premiery. Scott się pod całością nie podpisał, podpisali się producenci, przez co film zaliczył klapę. Ciekawość ostatecznym cięciem zaczęła się jednak wzmagać, co z kolei zaczęło budować legendę, a dodajmy, nie było wówczas ani mediów społecznościowych i hasztagów, ani petycji, które pozwoliły niejakiemu Zackowi Snyderowi ponownie zasiąść do Ligi Sprawiedliwości. Scott finalnie zaprezentował światu swoją wizję, ale proces szukania ideału miał kulminacyjny moment właśnie w 1982 – bez finansowej klapy ten film pewnie nigdy nie obrósłby kultem.
Nie tyle w tym samym roku, ile nawet w tym samym dniu, 25 czerwca 1982, premierę miała znacznie bardziej bezkompromisowa, znacznie bardziej autorska, ale też znacznie bardziej obrzydliwa wizja, choć – co także należy podkreślić – będąca w równym stopniu adaptacją. Coś Johna Carpentera to film, który trochę nawiązuje do znanej z Inwazji porywaczy ciał paranoi, wywodzi się bowiem z tych samych korzeni, będąc remakiem Istoty z innego świata z 1951 roku. Przede wszystkim jest istnym festiwalem grozy, która w tym wypadku została zaprezentowana w niezwykle plastyczny, dobitny sposób. Całe szczęście, że zupełnie inny pomysł na kino science fiction miał Steven Spielberg, bo można było na seansie jego niezapomnianego E.T. się nieco rozmarzyć i uspokoić. To kolejna, nie mniej znacząca premiera z 1982, dowodząca, że SF to nie tylko lęk o jutro, ale także metafora naszych codziennych rozterek. Poświęcenie temu filmowi zaledwie zdania, nie oznacza, że jest on mniej ważny, tak swoją drogą.
Rok 1997 – Spielberg się potyka, zarabiając krocie, a Niccol tworzy arcydzieło, zaliczając klapę
Wielu ekspertów od kina zgodnie uznaje lata 90. za okres, w którym powstały najlepsze filmy w historii kina. Zgadzam się z tak brzmiącą tezą. To właśnie w tej dekadzie technologia tworzenia weszła na szczytowy poziom, co przy mądrości, zmyślności i swobodzie tworzenia – cech reżyserów wychowanych na wirtuozerskich i rewolucyjnych latach 50. i 60., które pobudziły pasję do kina, zaowocowało chęcią oddania hołdu i sprawiedliwości tej bodaj najsilniej oddziałującej sztuki wizualnej na świecie. Lata 90. to obraz najlepszych kinowych doświadczeń, pomysłów i możliwości.
Na samym początku lat 90. do gry weszły komputery, wynoszące możliwości speców od efektów specjalnych na zupełnie inny poziom. Drugi Terminator i Park Jurajski przetarły tu szlak tak znacząco, że niejako zaprogramowały kino SF w sposób, w jaki funkcjonuje ono do dziś. Mam jednak wrażenie, że właśnie rok 1997 najlepiej pokazuje, jak dobrze zaczęto się tymi nowymi możliwościami bawić. Spielberg popełnił sequel Parku Jurajskiego, cóż z tego, że nieudany, jeśli zarobił krocie. Premierę miał wybitnie kiczowaty Batman i Robin, który tak jak złym jest sequelem, jest też dowodem przepychu tamtych lat i trudności w gospodarowaniu nowymi narzędziami. Znacznie lepiej poradził sobie Paul Verhoeven, który swoimi Żołnierzami kosmosu tylko pozornie chciał uwieść nas efektami specjalnymi, bo równie silnie zależało mu na politycznej satyrze. John Woo, etatowy Azjata w Ameryce, zamienił z kolei swoje doświadczenia z kinem akcji na sensację podszytą fantastyką w kultowym Bez twarzy. Był też Ukryty wymiar, w którym Paul W.S. Anderson nigdy wcześniej i nigdy później nie był tak dobry w opowiadaniu SF. Podobnie zresztą jak Vincenzo Natali i jego Cube, także mający premierę w 1997.
Był też czwarty Obcy, od nie byle kogo, bo Jean-Pierre’a Jeuneta, który pomimo średniego przyjęcia przez fanów do dziś uwodzi swoim stylem. Nie zapomnijmy też o rozrywkowych Facetach w czerni, czyli przebojowej komedii SF, jakiej kino nigdy nie miało. Wiśnią na tym torcie pozostaną jednak premiery takich filmów jak Gattaca – szok przyszłości oraz Kontakt, przedstawicieli twardej fantastyki, będące do dziś przykładami niezwykle ambitnego podejście do tematyki przyszłości z uwzględnieniem szerokiego spectrum obaw przed nią. Uff. Myślicie, że to wszystkie atrakcje roku 1997? To był rok i to były lata wielkiego przepychu, bo przecież nie można zapomnieć o Piątym elemencie od Luca Bessona, który tym wizualnym przepychem aż ociekał. Ni to space opera, ni to kino akcji w postindustrialnym świecie, ni to dystopia, ni to kino przygodowe, raczej coś o wiele bardziej oryginalnego. Takie Wszystko wszędzie naraz, ale znacznie bardziej klarowne.
A co było dalej? Dalej jest rok 1999 a razem z nim Matrix, który otwiera nowy rozdział w historii kina SF. Ale to temat na zupełnie inny artykuł…