NIEPOTRZEBNE filmy roku 2020
Nie mam wątpliwości – niepotrzebne filmy 2020 roku, jak i w ogóle każdego innego w całej historii kina, to produkcje niezbyt ciekawe, ale nie tylko. Czasem są to filmy w miarę interesujące, jednak powstałe lub opublikowane nie wtedy, gdy było to potrzebne i marketingowo przemyślane. Z niektórymi można było poczekać, a niektóre zrobić wcześniej. NIEPOTRZEBNE jest cechą ambiwalentną. Nie ma co ukrywać, że większość produktów z tej kategorii jest zła, ale znalazłyby się rodzynki godne uratowania. Zaraz opiszę, jak konkretnie niektóre z przytoczonych NIEPOTRZEBNYCH produkcji dałoby się uczynić bardziej użytecznymi, nawet jeśli nic nie można poradzić na ich formalny brak artyzmu.
Zenek, reż. Jan Hryniak
Spójrzmy na to życie Zenka obiektywnie. Czy działo się w nim coś godnego zrobienia o nim filmu? Dorastał na przełomie lat 70. i 80. Chodził na małomiasteczkowe pchle targi, jak w sumie każdy, kto wychowywał się w tamtych latach. Sam na taki regularnie chadzałem co weekend. Fascynował się nawet całkiem niezłą muzyką, więc co się takiego stało, że zaczął tworzyć taki muzyczny chłam, trudno powiedzieć. Może szansa zarobienia łatwych pieniędzy? Prędzej należałoby zrobić obraz o tym muzycznym upadku, przestrzegający przed utratą gustów. Zenek to tani chwyt reklamowy pasujący do promującej disco polo TVP. Produkt zbędny, gdyż wpisany w kreację najbardziej chamskiej, nierozwijającej rozrywki, którą nam nasza telewizja publiczna serwuje w imię zasady panem et circenses. Ogłupianie widzów takimi filmopodobnymi produktami powinno być piętnowane. A jeśli ktoś chce obejrzeć dobry, klimatyczny film o przemyśle muzyki chodnikowej, niech raczej zainteresuje się tytułem Disco Polo w reżyserii Macieja Bochniaka.
Wonder Woman 1984, reż. Patty Jenkins
Po superbohaterkach spodziewałbym się odegrania jakiejś ważnej roli w kinie, na podstawie której można by z czasem stwierdzić, że kobiety wywalczyły sobie pełnoprawne role, do tej pory zasiedziane przez mężczyzn. Wonder Woman jest jednak postacią antyfeministyczną, skrojoną wyłącznie na potrzeby męskiego podniecania się silną kobietą. Nic ponad to. Jeszcze w pierwszym filmie z cyklu przynajmniej wyglądała na silną, bezgranicznie naiwną, ale potężną członkinię superbohaterskiej kamaryli. A w najnowszej Wonder Woman 1984 ze strachem obserwowałem, czy będzie w stanie wygrać jakikolwiek pojedynek – może z drobnymi złodziejami w galerii handlowej, lecz nie w świecie potężnych, komiksowych antagonistów. Poza tym ta jej naiwnie ukazana tęsknota za męską, rzecz jasna, miłością. Nie tak powinna wyglądać superbohaterka w stworzonym przez mężczyzn świecie przemocy. Przyjrzyjmy się jej konkurentce ze stajni Marvela. Kapitan Marvel także jest kobietą, lecz nieporównywalnie dojrzalszą w swojej walce o równouprawnienie. Nawet sposób pokonywania przeciwników przydaje jej godności w porównaniu z niemrawą, rozmarzoną, głupiutką Wonder Woman. Po co więc kręcić takie filmy? Żeby już do końca odstraszyć i tak niezbyt przychylną superbohaterkom widownię?
Mank, reż. David Fincher
Do niedawna sądziłem, że David Fincher jako jedyny reżyser spośród tych, których znam, utrzyma pozycję lidera pod względem liczby zrobionych filmów, co do jakich nie mam zastrzeżeń. Niestety na scenie pojawił się Mank. Tak daleki od komercyjnych, zaoceanicznych produkcji, ceniący własny styl, Fincher dał się uwieść hollywoodzkiej koterii. Efekty jego pracy zresztą okazały się zapewne całkiem artystycznie wartościowe, tyle że głównie dla zainteresowanych refleksją nad własnym procesem tworzenia sztuki Amerykanów związanych z przemysłem filmowym. Powstał kolejny film o tworzeniu filmu z punktu widzenia zakochanych w sobie hollywoodzkich artystów. Co nowego on wniósł do historii kina? Zwłaszcza że przez swoją graficzną formę można posądzić twórców o kopiowanie stylu panującego w Fabryce Snów w latach 40. Może ktoś z was ma pomysł, do czego Mank był potrzebny, szczególnie w 2020 roku?
Swingersi, reż. Andrejs Ēkis
Bardzo bym chciał kiedyś obejrzeć w polskim kinie odważną komedię erotyczną, a nie film, który sili się na odważny, lecz tak naprawdę nie chce wywołać kontrowersji. No bo bluzgi Miśka Koterskiego mogą co najwyżej zniesmaczyć cześć widowni, ale czy przed kinami ustawią się jakieś krucjaty różańcowe i będą zawodzić swoje modlitwy o nawrócenie rozpasanych aktorów, w to wątpię. Po co więc kręci się u nas takie loftowe komedie? Żeby na siłę wydawać zakontraktowaną kasę? Gdyby jeszcze Swingersi byli nowatorscy w formie, tak jak np. Wszyscy moi przyjaciele nie żyją. A tutaj jest słabo. Aktorzy grają na autopilocie. Nagość pokazywana jest w wydaniu bardzo udawanym, nienaturalnym i kompromisowym. Plany zaprojektowano jak apartamenty do wynajęcia dla bogatej klasy średniej rezydującej w warszawskich korporacjach. Generalnie całość produkcji przypomina reklamowy film do kupienia na shutterstocku. Fabuła zaś praktycznie nie istnieje. Nic, co by mogło zaskoczyć, chociażby zwrotem akcji.