Niedaleko pada DRIVE od DRIVERA. Małomówni KIEROWCY ZNIKĄD
Kontynuatorzy i naśladowcy
Zanim kino zaczęło na poważnie trawestować bohatera stworzonego przez Waltera Hilla i Ryana O’Neala (do spółki z Kowalskim ze Znikającego punktu), ślady Drivera mogliśmy znaleźć w takich filmach jak Taxi z 1998 roku (który wyniósł francuskiego Peugeota 406 na szczyty popularności) czy w pierwszych Szybkich i wściekłych z 2001 roku – które to tytuły, już bardziej rozrywkowe niż dramatyczno-romantyczne, rezygnowały z aury tajemnicy unoszącej się nad bohaterem outsiderem, opierając się bardziej na cool kierowcach, barwnych ptakach beztroskiego kina akcji. Postaciach uproszczonych psychologicznie i fabularnie, stojących, i owszem, na bakier z prawem i uciekających przed policją, ale będących jednocześnie mniej fascynującymi dla widza.
O klasycznego kierowcę świat filmu, na razie w formie krótkiego metrażu, upomniał się dopiero na początku XXI wieku. W latach 2001–2002 powstały dwa sezony (liczące po 4 odcinki) dość niecodziennego projektu reklamowo-filmowego pod wspólnym tytułem The Hire. Osiem odcinków trwających od sześciu do dziewięciu minut stanowiło tło dla wielkiej kampanii promocyjnej samochodów BMW, które stanowiły środek transportu głównego bohatera – małomównego kierowcy, o którym nie wiedzieliśmy niczego ponad to, że wykonuje zlecenia dla różnych ludzi, w różnych rejonach świata, przeważnie niebezpieczne i zakończone ucieczką przed pogonią oraz świszczącymi dokoła kulami. W kierowcę bez imienia, nazwiska i przeszłości, za to z błyskiem w oku wcielał się ośmiokrotnie Clive Owen. Prowadząc najnowsze wówczas modele BMW, Owen prezentował się nadzwyczaj wiarygodnie i naturalnie, jakby urodził się z kierownicą w ręku, jakkolwiek takie przyjście na świat mogłoby być nieco problematyczne. Reasumując, wyglądał w BMW tak dobrze, jak Will Smith w garniturze faceta w czerni.
Każdą odsłonę ośmioodcinkowej filmowej reklamy koncernu samochodowego z Niemiec wyreżyserowali znani reżyserzy, a każdy z nich odcisnął na swoim odcinku swoją autorską pieczątkę. Dzięki temu wszystkie te krótkie formy reklamowe wyglądały po pierwsze, jak wycinek z jakiegoś kinowego filmu, po drugie, każdy miał inne tempo, inaczej rozłożone akcenty, właściwy danemu twórcy sposób opowiadania, a nawet tonację kolorystyczną. Wprawni kinomani z łatwością odróżnią od siebie styl wizualny takich reżyserów jak John Frankenheimer, Tony Scott, Ang Lee, Wong Kar Wai czy Guy Ritchie. Przez serię przewinęły się takie aktorskie nazwiska jak m.in. Gary Oldman, Don Cheadle, Forest Whitaker, Ray Liotta, Madonna i Stellan Skarsgård. Kierowca Clive Owen zasiadał za kółkiem następujących modeli BMW: 740i rocznik 2001, Z4 rocznik 2002, 540i rocznik 2002, X5 rocznik 2000, M5 rocznik 2001, 330Ci rocznik 2001. Wszyscy oponenci (często bardzo źli ludzie z bronią automatyczną) poruszali się oczywiście samochodami innych marek.
Seria The Hire była w swoim czasie bardzo popularna, podobnie jak Clive Owen, dla którego pierwsze lata XXI wieku były chyba najlepsze w karierze. Do roku 2006 zagrał w takich hitach jak Bliżej (nominacja do Oscara za drugi plan), Sin City: Miasto grzechu, Inside Man czy Ludzkie dzieci. Był to gorący okres poszukiwania nowego odtwórcy roli Bonda i nazwisko Owena tu i ówdzie pojawiało się w tym kontekście – finalnie, jak wiemy, rolę otrzymał Daniel Craig. Po sukcesie internetowych filmików reklamowych BMW z serii The Hire widzowie oczekiwali jakiegoś pełnego metrażu z Clive’em Owenem w roli tajemniczego kierowcy, rzeczowego, stanowczego i charyzmatycznego, a w dodatku z serduchem (jak pokazały niektóre bardziej sentymentalne odcinki) po właściwej stronie. I owszem, Hollywood bardzo szybko, bo już w 2002 roku, wzięło „kierowcę znikąd” na tapet, a główną rolę otrzymał… ktoś zupełnie inny. Ktoś (czyli Jason Statham), kto poza tym, że świetnie wyglądał za kierownicą, równie świetnie prezentował się bez koszulki i potrafił się bić… Na otarcie łez Clive Owen w 2016 roku, czyli 15 lat później, otrzyma od BMW propozycję powrotu do roli w krótkometrażówce The Escape. Trwający 10 minut pościg o kinowym rozmachu, promujący BMW 540i model na 2016 rok, zakończony spektakularnym pojedynkiem tegoż ze śmigłowcem (!) wyreżyseruje twórca Dystryktu 9 – Neil Blomkamp. W obsadzie, oprócz trzymającego formę Clive’a Owena, znajdzie się Dakota Fanning w roli osoby przewożonej oraz naczelny świrus Hollywood Jon Bernthal, w roli oczywiście czarnego charakteru.
Podobne wpisy
Zachęceni sukcesem opisanego powyżej cyklu The Hire twórcy Transportera (2002) stworzyli turbokierowcę: charyzmatycznego, małomównego, oschłego bohatera-zabijakę, w wykonaniu prawdziwego twardziela, wschodzącej gwiazdy kina akcji – Jasona Stathama, wciągniętego w kino akcji wprost z kozackich filmów Guya Ritchiego (Porachunki, Przekręt). Jako wartość dodaną kierowca przez niego wykreowany, poza sposobem bycia i stylem pracy, mniej lub bardziej podobnym do klasycznego Kierowcy, cechował się zupełnie nową umiejętnością, bo sięgając po przemoc kiedy trzeba, chętnie brał udział w widowiskowych mordobiciach i strzelaninach; u Waltera Hilla mieliśmy do czynienia raczej z kodeksem Dzikiego Zachodu, gdy O’Neal dość niechętnie, acz błyskawicznie rozgrywał nagłe pojedynki na broń palną. Transporter poszedł ostro w stronę testosteronu tryskającego z ekranu wprost na widzów, a z charyzmy, twardości i pewności siebie Jasona Stathama można było produkować żelbetowe ściany.
Ekspozycja, podczas której w ciągu kilku minut poznajemy charakter, profesję i sposób działania tytułowego bohatera, to brat bliźniak pierwszych minut Drivera. Reżyser Corey Yuen, korzystając z szablonu kierowcy Hilla, dynamizuje i rozbudowuje (idąc w nieco mroczniejsze rejony) jego postać. Kierowca Jasona Stathama wydaje się zimnokrwisty i nieznający współczucia – bez mrugnięcia okiem pozwala, a wręcz sugeruje zabicie jednego z widocznych na powyższym zdjęciu rabusiów, bo we czterech jego klienci za dużo ważą, a tego nie było w umowie. Równie bezemocjonalnie reaguje na informację, że w jego wysadzonym w powietrze BMW zginęło dwóch policjantów (których on sam tam umieścił). W mało dżentelmeński sposób obchodzi się też początkowo z transportowaną dziewczyną, trzymając ją na pętli zarzuconej na szyję tudzież rzucając nią w policjantów. Na szczęście w dalszej części filmu pokazuje nieco sympatyczniejszą stronę swojej natury. Bezimienny do tej pory kierowca w Transporterze zyskał imię i nazwisko, Frank Martin, oraz strzępy intrygującej przeszłości jako rozczarowanego swoim zawodem (czy raczej przełożonymi) żołnierza.
I choć już w Driverze kodeks pracy Kierowcy był zasygnalizowany (np. nie świadczył usług komuś, kto raz się spóźnił), to w filmie Cory’ego Yuena sposób pracy Franka określał już precyzyjny spis reguł, z których najważniejsza brzmiała: „Nie zaglądać do przesyłki”. Od złamania tej reguły rozpoczynała się właściwa akcja części pierwszej, na której zresztą bazuje cały niniejszy opis (nie będziemy zagłębiać się w kontynuacje). Zawartość przesyłki, czyli pięknej urody dziewczyna, wytrąca Franka z poukładanej, spokojnej (jak sam mówi) egzystencji, ściągając na niego złych ludzi z arsenałem broni godnym małej armii. W dodatku po piętach depcze Frankowi dociekliwy policjant (na wzór postaci Bruce’a Derna z Drivera, tylko mniej upierdliwy), próbujący powiązać go z działalnością tytułowego transportera, a ostatecznie Frankowi pomagający.
W odróżnieniu od innych filmów o kierowcach do wynajęcia (o których za chwilę), którzy niemal każde zlecenie realizują innym kradzionym autem, Frank wykonywał je… własnym samochodem, zmieniając jedynie tablice rejestracyjne przy pomocy „bondowego” mechanizmu zamontowanego w zderzakach. Głównym samochodowym bohaterem pierwszej części było BMW 735i rocznik 1995 – tym samym w filmowym świecie małomównego kierowcy po raz pierwszy pojawiło się europejskie auto. W kolejnych odsłonach markę BMW zastąpi m.in. audi A6. Cała seria (trylogia ze Stathamem 2002–2008 i reboot Transporter: Nowa moc z 2015) odbiegały bardzo daleko od atmosfery i wydźwięku filmu Hilla z 1978 roku. Klimatyczne, powoli sączące się kino sensacji z ambicjami zastąpiono szybko zmontowanym, dynamicznie opowiedzianym kinem atrakcji z przymrużeniem oka, z części na część tonącym w coraz gęstszych oparach absurdu.
Już nawet w pierwszej odsłonie niemal z minuty na minutę widać spadkowy trend, ponieważ począwszy od momentu zniszczenia domu głównego bohatera, film jakby traci początkowy klimat i pogrąża się w coraz bardziej absurdalnej, a jednocześnie mało absorbującej demolce. Efektem tego jest najbrutalniejsza w historii kina walka w kisielu… to znaczy oleju, irracjonalny patent na wykorzystanie martwego bandziora jako (sic!) butli z tlenem oraz nudna walka w kabinie renault magnum, nieudolnie kopiująca spielbergowskich Poszukiwaczy zaginionej arki. Transporter odniósł jednak duży sukces, widownia polubiła nowego kierowcę-zabijakę, a Jason Statham wyraźnie rozsmakował się w typie bohatera, którego wykreował, bo w kolejnych latach chętnie grywał postacie podobne, twardych desperado za kółkiem, m.in. w Wyścigu śmierci z 2008 roku (za kółkiem forda mustanga rocznik 2006), w Szybkich i wściekłych 7 (2015) i 8 (2017), czy Hobbs & Shaw z roku 2019.