Najlepsze filmy 24. MFF NOWE HORYZONTY. „Substancja”, „Rodzaje życzliwości” i inne
Jak co roku, festiwal Nowe Horyzonty dostarczył widzom mnóstwa wrażeń, oferując filmowe perełki z najdalszych zakątków świata. W poniższym zestawieniu znajdziecie zarówno filmowe pewniaki, które już niebawem znajdą się na ekranach polskich kin, jak i nieoczywiste propozycje, których odnalezienie będzie nieco trudniejsze. Jedno jest pewne – każdemu z tych tytułów warto poświęcić swój czas, nawet jeśli, jak w przypadku niektórych przykładów, tego czasu będzie sporo.
Tomasz Raczkowski
1. Substancja – teoretycznie Coralie Fargeat nie odkrywa Ameryki, podejmując temat wewnętrznego konfliktu gwiazdy ze starzeniem. Clou jednak w tym, jak to robi – na klasyczną ramę narracyjną nakładane są kolejne warstwy body horroru, czytelne, ale nienachalne nawiązania do klasyki gatunku (od Carpentera do Lyncha), aż do cudownie przerysowanego finału, który zapisze się szkarłatnymi literami w historii kina. Jedyne, co bym zmienił w tym filmie, to tytuł: powinien brzmieć Pump It Up!.
2. Nie oczekujcie zbyt wiele po końcu świata – Radu Jude ma już wyrobioną opinię znakomitego obserwatora współczesności, który potrafi ze swadą i czarnym humorem opowiadać o społecznych napięciach Rumunii i całej Europy. W swoim najnowszym filmie przeszedł jednak samego siebie, budując zjadliwą satyrę na prekarną rzeczywistość, osadzając ją we wspaniałym miejskim ambiencie przypominającym, czym w szczycie formy potrafiła być Rumuńska Nowa Fala.
3. Jutro o świcie – chyba największe zaskoczenie tegorocznego festiwalu i najlepszy film w karierze Rúnara Rúnarssona. Czuły, subtelny i delikatny film o stracie, traumie i nieoczywistościach żałoby, a także o tym, jak ciążyć mogą cienie tych, po których płaczemy.
4. Razem z przypadku – być może jeden z najcięższych pod względem kalibru poruszanych tematów filmów, jakie obejrzałem w tym roku na Nowych Horyzontach, ale równocześnie najbardziej naładowany pozytywną energią oraz niewymuszonym humorem. Znakomita dynamika narracji i wiarygodni, ludzcy bohaterowie to przepis Gorana Stolevskiego na kino, które, bawiąc, uczy, a ucząc, bawi.
5. Rodzaje życzliwości – nawet nieco słabszy, trochę lecący na autopilocie Lánthimos, to wciąż Lánthimos, a więc jakościowe kino, niemal idealnie wpasowujące się w mój gust. Trzy symbolicznie łączące się nowele ze świetnymi Jesse’em Plemonsem i Emmą Stone to przebieżka po ulubionych motywach i obsesjach greckiego reżysera, ale opakowana tak, że nie ma co kręcić nosem.
Jan Brzozowski
1. Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata – przed zgubnymi skutkami późnego kapitalizmu bronić się możemy już tylko za pomocą śmiechu. Być może najlepsza rzecz w dotychczasowym dorobku Radu Jude’a, ale trudno oszacować, bo Rumun słabego filmu jeszcze nie nakręcił. Więcej w recenzji.
2. To nie ja – wystarczy zapytać Leosa Caraxa, kim jest, aby otrzymać 40-minutowy wideoesej na temat istoty kina, Adolfa Hitlera i Romana Polańskiego, będącyy jednocześnie czułym pożegnaniem z Jean-Lucem Godardem i Davidem Bowie’em. Trolling doskonały, bo podszyty autentyczną pasją, miłością oraz filmowo-literacką erudycją. Takie rzeczy tylko u Caraxa.
3. Symfonia o umieraniu – trzy godziny cierpienia, które Matthias Glasner równoważy ożywczą ironią i zbawczym absurdem, realizując jedną z najzabawniejszych tragikomedii ostatnich lat. Nagroda za scenariusz podczas festiwalu w Berlinie wydaje się po seansie bardziej niż zasłużona. Więcej w recenzji.
4. Trenque Lauquen – argentyński kolos, przypominający zakamuflowaną adaptacją Jeśli zimową nocą podróżny Italo Calvino. Podobnie jak włoski pisarz Laura Citarella ciągle myli tropy, płynnie przechodząc między kolejnymi warstwami opowieści. Na początku w centrum stawia czytelnika i czytelniczkę, prowadzących amatorskie śledztwo w sprawie listów ukrytych między zaklejonymi stronicami książek – tajnej korespondencji między dwojgiem kochanków. Do niczego nie warto się tu jednak przywiązywać. Trenque Lauqen – tytuł pochodzi od nazwy miasteczka, w którym rozgrywa się akcja – to film pełen zagadek i tajemniczych, nie do końca wyjaśnionych zdarzeń. Całkiem możliwe, że właśnie tak wyglądałoby Miasteczko Twin Peaks, gdyby David Lynch okazał się koneserem argentyńskiego slow cinema.
5. Wytłumaczenie wszystkiego – zwycięzca tegorocznego konkursu Nowych Horyzontów. Fabularne domino uruchamia w filmie Gábora Reisza przyczepiony do marynarki kotylion. Abel utrzymuje, że to właśnie z jego powodu nie zdał egzaminu ustnego z historii, sprawiając, że prosta kwestia oblania matury urasta do rangi politycznego skandalu, który polaryzuje – i tak już wystarczająco spolaryzowane – węgierskie społeczeństwo. Napisał to już właściwie każdy poważny krytyk, ale napiszę i ja: szkoda, że podobnego kina nie kręci się w Polsce.
Dawid Myśliwiec
1. Emilia Pérez – film totalny, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach na poziomie realizacyjnym, przemyślany i intrygujący w warstwie tekstowej. Jacques Audiard to może nie najbardziej „sexy” reżyser na świecie, ale trzeba przyznać, że każdy kolejny film 72-letniego dziś reżysera gwarantuje naprawdę wysoki poziomi. Emilia Pérez to osadzony w przestępczych realiach Meksyku musical z absolutnie fascynującym punktem wyjścia, który na poziomie fabularnym jest wspaniałą opowieścią o odkupieniu, a także o poszukiwaniu własnej tożsamości. To także brutalny komentarz na temat warunków życia w Meksyku i skali przestępczości w tym kraju. Michelu Franco, patrz i się ucz.
2. Kneecap – absolutna festiwalowa petarda, jedno z niewielu w gruncie rzeczy tegorocznych objawień podczas Nowych Horyzontów (choć coś zapewne mogło mnie ominąć). Historia specyficznego hiphopowego tria z Irlandii Północnej to fabuła z krwi i kości, mimo że w główne role wcielają się tu autentyczni członkowie tytułowego zespołu. Wyjątkowość Kneecap polega na tym, że dwóch młodych chłopaków z Belfastu decyduje się na radykalny sposób popularyzacji swego dziedzictwa, rapując niemal wyłącznie w języku irlandzkim, co dla zwolenników monarchii w Ulsterze działa jak płachta na byka. Utrzymana w konwencji Trainspotting i gangsterskich filmów Guya Ritchiego, przezabawna i przeszarżowana komedia Richa Peppiatta zadbała o to, by żaden z widzów nie wyszedł z seansu niezadowolony.
3. Substancja – a skoro mowa o przeszarżowaniu, finałowa sekwencja Substancji z miejsca stała się jednym z moich ulubionych nowohoryzontowych doświadczeń – nie tylko tegorocznych, ale w ogóle! Film Coralie Fargeat bezkompromisowo rozlicza się z ejdżyzmem w show-biznesie, będąc jednocześnie opowieścią o uzależnieniu: od sławy, piękna, przywilejów młodości. Świetny, pulsujący film ze świetnym aktorstwem – brawa przede wszystkim za wykopanie z niepamięci widzów Dennisa Quaida!
4. Zamknij oczy – Obywatel Kane w realiach współczesnej, spowitej szarością Hiszpanii? Tak, poproszę! Po 50 latach od premiery jego arcydzielnego Ducha roju Victor Erice udowadnia, że wciąż jest ważnym głosem w europejskim kinie i choć tym razem perspektywę dziecka porzuca (choć, trzeba dodać, nie całkowicie) na rzecz spojrzenia okiem dojrzałych bohaterów, w Zamknij oczy wspaniale opowiada o przemijaniu i jednoczesnym poszukiwaniu tego, co wydaje się utracone. Piękna, poetycka historia o próbach odnalezienia zaginionego przed laty aktora pochłania widza bez reszty mimo braku realizacyjnych czy fabularnych fajerwerków.
5. Jutro o świcie – kino islandzkie, choć szalenie zróżnicowane, rzadko zawodzi. Rúnar Rúnarsson powrócił z pierwszym od pięciu lat pełnometrażowym filmem fabularnym i pokazał, że o traumie – społecznej, grupowej czy indywidualnej – można opowiadać w sposób niebanalny i empatyczny. To też historia o niezwykle specyficznej relacji pomiędzy dwiema kobietami (współ)przeżywającymi żałobę, znajdująca swój finał w jednej z najpiękniejszych ostatnich scen podczas tegorocznego festiwalu.
Jędrzej Paczkowski
1. Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata – krytyczny namysł nad współczesnością, ale zrealizowany w formie imponującego, narracyjnego eksperymentu. Szereg błyskotliwych, przepełnionych surrealistycznym humorem miniatur, które sumują się w niewesoły obrazek społeczeństwa – nie tylko rumuńskiego. Dla takich filmowych doświadczeń warto przyjeżdżać na festiwale.
2. Motocykliści – bodaj najbardziej „zwyczajna” pozycja z tegorocznych Nowych Horyzontów – co w żadnym wypadku nie jest problemem. Film Nicholsa to popis hollywoodzkiego rzemiosła w najlepszym wydaniu – kino, które daje mnóstwo czystej widzowskiej satysfakcji, a przy okazji ma do zaoferowania sporo intrygujących przemyśleń. Po więcej szczegółów zapraszam do lektury recenzji.
3. Symfonia o umieraniu – film o połamanych rodzinnych relacjach, niemożliwych do zaleczenia ranach i traumach, wreszcie (oczywiście) – o umieraniu. Pomimo całego swojego tematycznego ciężaru dzieło Matthiasa Glasnera pozostaje zarazem jedną z najzabawniejszych pozycji z tegorocznego festiwalu. Reżyser gładko łączy dojmujące poczucie smutku z brutalną ironią, swoich niedoskonałych bohaterów pokazuje bez taryfy ulgowej, ale też bez protekcjonalnej wyższości. Choć zaludniających ten ekranowy świat ludzi trudno obdarzyć sympatią, to łatwo przejrzeć się w ich frustracjach (nawet jeśli niekoniecznie chcielibyśmy się do tego przyznać).
4. I Saw the TV Glow – od seansu minęło już sporo czasu, a mimo to film Jane Schoenbrun dalej we mnie rośnie. Wystarczy wspomnieć, że jest tu jedna z najbardziej niepokojących scen, jakich doświadczyłem ostatnio w kinie – chodzi o moment, w którym Owen wspomina finałowy odcinek swojego ukochanego serialu The Pink Opaque. To w zasadzie wizytówka całego filmu, w którym osobiste traumy bohatera przybierają formę surrealistycznego koszmaru, z którego nie sposób się obudzić. Nie sposób też jednak odwrócić wzroku – od strony estetycznej I Saw the TV Glow to jedna z bardziej intrygujących produkcji, jakie dane mi było ostatnio zobaczyć.
5. Substancja – najbardziej przeze mnie wyczekiwany tytuł na całym festiwalu. Mówiąc krótko – warto było czekać. Przymykam oko na wszelkie problemy, bo od Coralie Fargeat dostałem absolutnie wszystko, czego oczekiwałem – czyli dziką i wykręcającą żołądek jazdę bez trzymanki. To przy okazji kolejny dowód na to, że body horror ma się w kinie głównego nurtu doskonale.
Łukasz Homziuk
1. Substancja – Coralie Fargeat nie ma litości: jej film to torpeda z każdą minutą nabierająca prędkości i coraz szerzej rozsadzająca rejestry śmieszno-straszno-obrzydliwego body horroru. W taki sposób o zgrozie starzenia się chyba jeszcze nikt nie opowiadał. Bardzo polecam i ostrzegam: objawy fizjologiczne gwarantowane!
2. Symfonia o umieraniu – wybitna tragikomedia zachwycająca przede wszystkim fantastycznym scenariuszem, słusznie nagrodzonym na tegorocznym Berlinale. Film Matthiasa Glasnera pełny jest soczystych konfrontacji rodzinnych i przyjacielskich, które układają się w jednocześnie przejmujący i pozbawiony patosu obraz nieszczęśliwej codzienności.
3. Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata – pokażcie mi drugiego współczesnego reżysera z tak ostrym poczuciem humoru, wielką inscenizacyjną wyobraźnią i wyczuciem w portretowaniu wschodnioeuropejskiej rzeczywistości jak Radu Jude. Długo by można pisać, ale o klasie reżysera niech poświadczy fakt, że Jude może przez pięć minut pokazywać krzyże albo pół godziny w ogóle nie ruszać kamerą i uchodzi mu to na sucho.
4. Aggro Dr1ft – Harmony Korine stawia wszystko na jedną kartę i próbuje wytyczać nowe ścieżki kina. Czym właściwie jest Aggro Dr1ft: filmem czy grą, jawą czy snem, surrealną opowieścią o gangsterskim sumieniu czy najprawdziwszą transmisją z piekła? Wiem na pewno, że jest niesamowitym, hipnotyzującym obrazami i dźwiękami doświadczeniem.
5. Jutro o świcie – pod każdym względem przepiękny film o młodości znienacka zaatakowanej przez żałobę. Rúnar Rúnarsson patrzy na swoich bohaterów ze szczerością i empatią godnymi najlepszego przyjaciela. Jutro o świcie to film, który konfrontuje z chłodem i ogrzewa serce.
Tegoroczna edycja obfitowała w świetne filmy, więc wspomnę na koniec, że w mojej czołówce znalazły się też chociażby: Mizerykordia, Emilia Pérez, Trenque Lauquen, Przypływy czy A Different Man.