UWAGA! Tekst zawiera spoilery!
Biorąc pod uwagę, z jak dużą częstotliwością kolejne adaptacje prozy Stephena Kinga trafiają na duży i mały ekran, aż dziwi fakt, że niektóre spośród najwybitniejszych dzieł mistrza horroru wciąż nie doczekały się ekranizacji. Wielki marsz, wydany pod pseudonimem „Richard Bachman” w 1979 roku (zaledwie parę miesięcy po publikacji monumentalnego Bastionu), jest tego idealnym przykładem. Osadzona w bliżej nieokreślonej, dystopijnej przyszłości książka opowiada o organizowanym co roku narodowym wydarzeniu – tytułowym Wielkim marszu. Zasady są proste: stu nastoletnich chłopaków idzie przed siebie z określoną prędkością i w towarzystwie wojskowego transportera, jeśli któryś z nich zwolni o jeden raz za dużo – kończy marsz z kulką w głowie. Wędrówka trwa, dopóki na placu boju nie pozostanie ostatni uczestnik – szczęśliwy zwycięzca inkasuje nagrodę pieniężną i dostaje możliwość spełnienia jednego, dowolnego życzenia. Chociaż pierwsze przymiarki do adaptacji książki zaczęły się jeszcze w latach 80., a na stołku reżyserskim zasiadać mieli chociażby George A. Romero i Frank Darabont, to fani Kinga na film musieli czekać aż do teraz.
Sam zresztą od dawna byłem w gronie wyczekujących – do lektury Wielkiego marszu zasiadałem już jako zdeklarowany Kingowski ultras, a sama książka szybko stała się dla mnie najważniejszą (może obok Tego) pozycją z dorobku pisarza. Z bohaterami się zżyłem, do lektury wracałem regularnie, a jako przemądrzały gimnazjalista uparcie tłumaczyłem wszystkim wokół, że ani Wielki marsz, ani Uciekinier nie są podróbkami Igrzysk śmierci. Tym większe było moje przerażenie, gdy dwa lata temu ogłoszono, że za kamerą filmu stanie Francis Lawrence – twórca w ostatnich latach kojarzony przede wszystkim jako etatowy reżyser właśnie Igrzysk śmierci (fakt, który materiały promocyjne Marszu chętnie podkreślały).
Nie żebym miał jakiś problem z serią autorstwa Suzanne Collins – przeciwnie, książkową trylogię pochłonąłem w trzy dni. Chodzi raczej o to, że dzieło Kinga to trochę inna bajka. Owszem, pewne składowe się zgadzają (nastolatkowie stający do morderczej gry ku uciesze tłumów, mass media jako narzędzia opresyjnej kontroli), ale Wielki marsz – pisany jako reakcja na wojnę w Wietnamie, jednak oddziałujący równie mocno również dzisiaj – to przede wszystkim pesymistyczny i napisany z bolesną precyzją zapis z powolnego umierania. Światotwórstwo było w książce Kinga umowne, o realiach panujących w dystopijnej rzeczywistości dowiadywaliśmy się jedynie z padających gdzieś na marginesie sugestii i strzępków informacji. Nominalny czarny charakter historii, przewodzący marszowi Major, był jedynie symbolem opresyjnego systemu, a wszelkie „rewolucyjne” odruchy bohaterów sprowadzały się głównie do szczeniackiego wystawiania środkowego palca wystającym na poboczu służbom mundurowym. Najistotniejsze u Kinga były gołe realia tytułowego marszu – śmierć nowo poznanych przyjaciół, redukcja ludzkich odruchów do pierwotnego instynktu przetrwania, fizyczne wyczerpanie, psychiczny obłęd i pękające pęcherze na stopach.
Przyznaję, że powieściowy punkt wyjścia może sprawiać wrażenie nieadaptowalnego. Problem polega jednak na tym, że ekranizowanie Kinga generalnie jest trudniejszym zadaniem, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Owszem, w prozie mistrza horroru pełno jest efektownych, „kinowych” konceptów pokroju nawiedzonych samochodów (lub hoteli, maglownic, zabawek i cholera-wie-czego-jeszcze), wyraziście zarysowanych bohaterów i spektakularnej makabry. Twórczość Kinga to jednak również liczne metarozważania na temat procesu twórczego, wymagające chirurgicznej precyzji balansowanie na granicy powagi i czarnego humoru, naturalistyczne z ducha kreowanie świata przedstawionego oraz napięcie budowane za pośrednictwem wewnętrznych monologów bohaterów. Wystarczy przywołać obie adaptacje Smętarza dla zwierzaków, żeby zobaczyć, jak karkołomnym zadaniem może być przeniesienie tego wszystkiego na ekran. Z drugiej strony, jest przecież całe grono filmów, które najbardziej nieadaptowalne teksty Kinga zmieniły w uznane kinowe klasyki – Skazani na Shawshank Franka Darabonta, Dolores Taylora Hackforda czy Stań przy mnie Roba Reinera.
Ostatni z wymienionych tytułów jest zresztą najlepszym punktem odniesienia dla Wielkiego marszu. Fabuła nowelki Ciało, która posłużyła Reinerowi za podstawę scenariusza, też sprowadza się przecież do pieszej wędrówki grupki dzieciaków z punktu A do punktu B, a narracyjne mięso to przede wszystkim seria rozmów o wszystkim i o niczym między bohaterami. Nawet dwie centralne postaci Wielkiego marszu – Ray Garraty i Pete McVries przypominają trochę starsze, mroczniejsze wersje Gordiego Lachance’a i Chrisa Chambersa. W obu tekstach emocjonalny rdzeń stanowi relacja skrytego i nieco naiwnego wrażliwca oraz jego symbolicznego „starszego brata”.
Lawrence i scenarzysta JT Mollner przenoszą ten wątek do swojego filmu, jednak dokonują przy okazji znaczących fabularnych przesunięć. W powieści Garraty był everymanem, który, podobnie jak większość uczestników, zgłosił się do udziału w Marszu z nastoletniego kaprysu – jego przemiana opierała się na stopniowej utracie naiwności i dotychczasowych złudzeń. Z kolei McVries, choć do końca lojalny wobec swoich „towarzyszy broni”, był jednocześnie chłopakiem przedwcześnie doświadczonym przez życie, przepełnionym pogardą do samego siebie i kierowanym ewidentnym samobójczym pędem. Tymczasem w filmie Garraty przystępuje do udziału w Marszu z konkretnym celem – chce zabić Majora w akcie zemsty za śmierć ojca, politycznego dysydenta (wątek wprawdzie obecny w książce, tu jednak wysunięty na pierwszy plan); McVries zaś pełni tu funkcję głosu sumienia bohatera, kierującego go z powrotem na drogę ku człowieczeństwu (przepraszam za patos, pretensje proszę zgłaszać do scenarzysty). Choć dynamika relacji „naiwny dzieciak/nastoletni mędrzec” została zachowana, to zmiany w motywacjach bohaterów sprowadzają całą opowieść w trochę inne rejony.
U Kinga poczucie wspólnoty między maszerującymi chłopakami wynikało naturalnie z fabularnych okoliczności, ze świadomości zbliżającej się śmierci zrównującej ze sobą wszystkich uczestników. Nawet typowo Kingowskie figury prześladowców rodem ze szkolnego korytarza okazywały się z czasem jedynie przerażonymi, bezradnymi dzieciakami. Lawrence uwypukla jeszcze ten wątek, opowiada o kurczowym podtrzymywaniu wzajemnej solidarności w sytuacji granicznej. Znamienne są tu zwłaszcza dwa momenty: ten, w którym dochodzi do zawiązania się grupy „Muszkieterów”, któremu w filmie nadano znacznie większej wagi niż w książce (u Kinga ekipa Garraty’ego i jego przyjaciół zawiązywała się niemalże mimochodem, ewoluując później wraz z trwaniem Marszu), oraz ten, w którym pozostali przy życiu uczestnicy zawiązują pakt o niepomaganiu sobie nawzajem – pakt, którego (w przeciwieństwie do książkowych bohaterów) ostatecznie nie przestrzegają.
Ten aspekt filmu broni się przede wszystkim dzięki aktorom. Chociaż to Cooper Hoffman (Garraty) i David Jonsson (McVries) dostali tu zdecydowanie najwięcej do roboty, to cała obsada została dobrana bezbłędnie, dzięki czemu ledwo naszkicowane postaci z drugiego planu zyskują na ekranie trochę życia. To właśnie aktorzy ciągną całą historię, nawet wtedy, gdy scenariusz wyraźnie się potyka – a potyka się, niestety, dość często.
Najpierw jednak muszę pochwalić Lawrence’a za inscenizacyjną powściągliwość. Przed seansem obawiałem się, że reżyser zmieni tytułowy marsz w serię efekciarskich set piece’ów, że będzie za wszelką cenę próbował uatrakcyjnić nieustającą wędrówkę bohaterów. Jak się, na szczęście, okazało – byłem w błędzie. Choć nie brakuje w filmie momentów, w których uczestnicy toczą nierówny bój z własną fizjologią (jak w scenie z chłopakiem dostającym rozwolnienia podczas Marszu), to kolejne zgony zachowują, pamiętany z książki, upiornie przyziemny charakter – zwykle do pozbycia się bohaterów wystarczy banalny strzał w głowę. Tym mocniej wybijają się zresztą bardziej dynamiczne momenty, na czele ze sceną panicznej wspinaczki na wzgórze – żołnierze z transportera wykrzykują kolejne ostrzeżenia, kule świszczą w powietrzu, a kolejni uczestnicy padają wokół Garraty’ego jak muchy.
Są też jednak w filmie elementy, które wyraźnie ciągną całość w dół. Chociaż Lawrence i Mollner, podążając za Kingiem, celowo ograniczają wizję przyszłości do serii czytelnych symboli, to i tak w paru aspektach zbyt wiele rzeczy mówią wprost. Podawane przez wojskową propagandę przyczyny corocznego organizowania Marszu (inspirowanie „zwykłych ludzi” do wydajniejszej pracy), nie tylko wydają się niepotrzebne, ale też prowokują szereg widzowskich pytań o zasady funkcjonowania świata przedstawionego – nawet jeśli wiemy, że powtarzana przez Majora narracja to tylko kolejne narzędzie kontroli. Wątek ojca Garraty’ego, który podsuwał synowi zakazane książki i został za karę „usunięty” przez opresyjny system, razi z kolei scenariopisarską łopatologią. Tego typu dopowiedzeń jest u Lawrence’a więcej – a ekranowe alegorie wypadają przez to dość przyciężkawo.
O ile rozumiem pragmatyczne podstawy stojące za zmniejszeniem liczby uczestników Marszu (ze stu do pięćdziesięciu), to muszę też stwierdzić, że filmowa wędrówka bohaterów traci przez to nieco fabularnego impetu. Nie chodzi już nawet o to, że moje serce fana płacze za tymi postaciami, dla których w filmie zabrakło miejsca (chociaż to też prawda). Oczywiście, okrojenie liczby bohaterów pozwala twórcom utrzymać fabułę w ryzach i skupić się na najistotniejszych jej aspektach; zarazem jednak pozbawia całą historię wielogłosowości, która w książce pozwalała dookreślić zarówno świat przedstawiony, jak i psychologię poszczególnych postaci. Brakuje tu również (w literackim pierwowzorze – kluczowego dla budowania fatalistycznego nastroju) aspektu zobojętnienia na śmierć, momentu, w którym wszechobecne wystrzały z karabinów zostają zredukowane do pobrzmiewających w tle infradźwięków.
Do tego dochodzi jeszcze zakończenie, czyli bodaj najbardziej problematyczny element filmu. W finale książki Garraty, po „wdeptaniu w ziemię” pozostałych uczestników, dostrzega w oddali przyzywającą go, niewyraźną postać; bohater ignoruje ciągnących do niego widzów i gratulującego mu zwycięstwa Majora, po czym zaczyna biec w stronę tajemniczego widma na horyzoncie. Kto przyzywa Garraty’ego – Śmierć? Wizja jednego z zabitych przyjaciół? Jeszcze ktoś inny? Nie wiadomo – wiadomo jedynie tyle, że dalsze losy bohatera nie prezentują się najweselej. Rozumiem trudności w wiarygodnym przeniesieniu takiej sceny na ekran, nie dziwi mnie zatem zmiana zakończenia w filmie – gorzej jednak z wykonaniem. Garraty ginie, poświęcając się dla McVriesa, który spełnia ostatnie życzenie przyjaciela i zabija Majora, po czym zaczyna maszerować dalej. Z pozoru taki finał wydaje się zgodny z fatalistyczną wymową pierwowzoru – nasz protagonista ginie, a jego przyjaciel-idealista porzuca swoje dotychczasowe zasady, dokonując bezwzględnej zemsty. Jeżeli ktoś postanowi, podążając za książką, zinterpretować ostatnie ujęcie filmu jako metaforyczne ukazanie śmierci McVriesa (albo nawet uznać, że zabicie Majora to jedynie halucynacje wycieńczonego bohatera) – również znajdzie na to przestrzeń. Problem polega na tym, że literacki finał w naturalny sposób wynikał z ukazanej przez Kinga wizji świata. U Lawrence’a z kolei ostatnia scena sprawia raczej wrażenie łatwego, lecz średnio klejącego się z resztą filmu shockera, z którego ostatecznie niewiele wynika. Miał być mocny akcent na koniec, wyszło obojętne widzowskie wzruszenie ramionami.
Gwoli wyjaśnienia – nie twierdzę wcale, że wszelkie zmiany w stosunku do literackiego pierwowzoru stanowią problem sam w sobie. Adaptacje Kinga pokazują zresztą, że filmowe modyfikacje mogą wyjść opowiadanej historii na dobre. Wszyscy znamy oczywiście historię Lśnienia i konfliktu Kinga ze Stanleyem Kubrickiem, są jednak przecież jeszcze Mgła Darabonta, Doktor Sen Mike’a Flanagana czy dylogia To Andy’ego Muschiettiego – czyli adaptacje dokonujące mniejszych lub większych zmian z błogosławieństwem samego pisarza. Wielki marsz tymczasem skupia jak w soczewce zarówno największe szanse, jak i największe zagrożenia płynące z ekranizowania Kinga – w przedziwny sposób zarówno spłyca pierwowzór, jak i oddaje mu sprawiedliwość. Film Francisa Lawrence’a jak najbardziej zasługuje na uwagę, nie jest jednak dziełem do końca spełnionym. Fani książki, jak niżej podpisany, mogą się na ten fakt zżymać, jednak chyba najwyższa pora, żeby ruszyć dalej. W końcu wysyp adaptacji Kinga, podobnie jak Wielki Marsz, nigdy się nie kończy – a na horyzoncie majaczy już Edgar Wright ze swoją wersją Uciekiniera.